----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

29 stycznia 2015

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

„Ludzkie istnienie musi być pewnego rodzaju błędem…”
(A. Schopenhauer).

Przypomnijmy, dlaczego każemy Moskalowi bić polskie dziecię, skąd ten cytat i w jakim celu stał się tytułem tego, wieloczęściowego artykułu. Otóż historia kryjąca się za tym pomysłem jest jednocześnie zabawna i szalenie poważna. Mamy Moskala i mamy dziecię, mamy ewentualność przemocy i mamy w tym wszystkim elementy prowokacji, która rzecz jasna musi w sobie zawierać elementy polskiej historii zanurzonej w relacje nacechowane historycznymi kompleksami, uprzedzeniami i resentymentami.

Cały pomysł wymknął się, a w zasadzie wychynął był, z obszernej powieści Jacka Dehnela „Lala” i był jedynie pretekstem do skompilowania paru różnych, istotnie niespójnych sądów o tym, co nazywamy sensownością istnienia w historii, czy też tegoż sensu poszukiwaniem w ogólności (na tyle, na ile jakikolwiek sens czegokolwiek istnieje).

Od książki Jacka Dehnela począwszy, poprzez teksty Ingardena, ojca de Mello, a także M. Scotta Peck’a i wielu innych autorów, aż do Gibrana i Cobo Abe udało nam się dotknąć i ukradkowo zerknąć na takie kategorie określające losy tytułowej Lali jak poszukiwanie czy definiowanie wolności, dzianie się historii, relacje z innymi, przemijanie czy też poszukiwanie sensu w rozgardiaszu osobistych i rodzinnych dziejów, co sprowadza się w istocie do nieustannego przedefiniowywania tego wszystkiego, co kryje się pod etykietą z napisem /kultura/.

Jeśli bowiem przyjmiemy, że życie ludzkie to nieustanne zmaganie się (niekoniecznie w formie walki, często ma ono przecież charakter jedynie usiłowania, czy próbowania) z drugim człowiekiem, to może lepiej oddać się samotności i skazać wyłącznie na zmagania z samym sobą? Byłoby to z pewnością wyjście nie tyle może nacechowane kategorią przyjemności (ta, jakimś dziwnym trafem jest istotnie związana z wzajemnością), co swoistym samozadowoleniem, bo paradoksalnie to właśnie relacja wzajemności skazuje nas na karuzelę wszelakich uczuć, który to stan czasem kochamy, częściej jednak jest przez nas znienawidzony.

Z końcem poprzedniej części tego artykułu postawiliśmy szereg pytań, które trzeba tu przypomnieć, by móc znaleźć na nie przynajmniej częściowe i z pewnością mało spójne odpowiedzi:

„Co zatem stanowi o naturze człowieka? Co nadaje tej naturze sens czy bezsens? Czy w istocie musimy zawsze podążać za czymś czy za kimś, by być w stanie odpowiedzieć na te pytania? Czy koniecznie musimy udać się w mroczne rejony mizantropicznej tożsamości, od której nie ma ucieczki”?

Zacznijmy po kolei, czyli od końca i skoncentrujmy się na tym tajemniczym, mizantropicznym aspekcie naszego codziennego funkcjonowania, które poza tym, iż skupia się na jedzeniu i wydalaniu tegoż, znacząco ogniskuje się też na jakimś tragicznym zapętleniu miłości i nienawiści w naszych relacjach z innymi. Ten bardzo człowieczy i głęboko niezwierzęcy aspekt naszej ludzkiej powszedniości (zwierzęta są pozbawione uczucia nienawiści wobec siebie, z wykluczeniem relacji kot-pies, co jest efektem wielowiekowego przebywania z ludźmi) zadziwia, jeśli zdamy sobie sprawę, że sami będąc kompozycją zwierzęcia i czegoś od zwierzęcia różnego, co określamy człowieczeństwem (na co niezbicie wskazują wyniki badania ludzkiego genomu), jesteśmy w gruncie rzeczy radykalnie ludzcy w naszych potwornościach, które chętnie scedowalibyśmy na nasze zwierzęce koligacje.

To zapętlenie w sprzecznościach (można za to winić Adama i Ewę, trudno jednak teraz dochodzić od nich zadośćuczynienia, biorąc pod uwagę, że byłoby raczej trudno doprowadzić ich przed oblicze sądu) każe nam raczej tłumaczyć naszą mizantropiczność nie zwierzęciem w nas tkwiącym, ale skrajną głupotą w bezmyślnym powtarzaniu tych samych, bardziej lub mniej, ale zawsze złych rzeczy, nawyków, słów, gestów i czynów. Zło jak powszechnie nie wiadomo nie jest bytem samoistnym i nie istnieje samo w sobie, ale jest tworem człowieka i jego wolnej woli – gdyby człowiek chciał, czy też łaskawie zechciał, mógłby zło wyeliminować natychmiast, ale nie chce, bo „musi być pewnego rodzaju błędem”. Czy człowiek zatem to błąd stworzyciela i wybrakowany produkt procesu tworzenia?

Przytoczmy ważną opinie Romana Ingardena na ten temat:

„Jest z pewnością bardzo trudno określić naturę człowieka. Wykracza on poza wszelkie ramy nadanych mu określeń przez swoje czyny, czasem bohaterskie, a czasem straszliwe, przez niezmierną różnorodność swego charakteru i zamierzeń, jakie usiłuje realizować, przez nie dającą się wyczerpać nowość swych dzieł i przez podziwu godną zdolność do regeneracji po każdym prawie swym upadku. Wszelkie wysiłki, by objąć pełnię jego istoty określeniem zadowalającym i adekwatnym, okazują się daremne. Do każdego rysu, który znajdujemy w jego istocie, można dobrać konkretne fakty, które zdają się dowodzić czegoś wręcz przeciwnego” (s.21, Książeczka…)

Skazani jesteśmy zatem na życie w procesie wiecznej i niemożliwej do sfinalizowania interpretacji. Jakby powiedział Umberto Eco jesteśmy „dziełem otwartym”, jakkolwiek czasem z wielkim trudem przychodzi nazwać człowieka dziełem, bo znacznie trafniej byłoby go nazwać bublem.

Mówiąc o tej tragicznej pętli miłości i nienawiści, zakłamania i aktów prawości, wielkości i małości, a może tylko dramatycznej banalności zła wpisanego w nasze zmaganie się tu i teraz, wyobraźmy sobie taka historię:

Zamachowiec, patriota, męczennik, człowiek oddany jakiejś sprawie czy idei, świeckiej lub religijnej, rzuca bombę. Ta ma zabić kogoś ważnego (jak dobrze wiemy z lekcji historii może to być osoba cara, króla, prezydenta, generała) albo zupełnie nieważnego (przypadkowi przechodnie, zakładnicy)

Tym rzucającym bombę może być każdy z nas, któremu odpowiednio przeprano mózg, co znowu nie jest aż tak trudnym zadaniem, biorąc pod uwagę religijne czy polityczne motywacje. Może to być choćby chłopak z batalionu Parasol, czy też któryś ze słynnych kurierów i agentów AK w czasie ostatniej wojny, albo męczennik muzułmański czy jakikolwiek inny, przykładów na tego typu akcje i działania mamy w historii, szczególnie historii Polski bez liku.

Historia zresztą uczy nas, że rzucić w kogoś lub coś bombę to nic wielkiego, rzucić celnie to już wymaga umiejętności, ale rzucić celnie i do tego nie dać się złapać, to jest już sztuka. Nie każdemu się to udało, załóżmy zatem, że ujęto kogoś z naszych nieustraszonych zamachowców. Jak dalej uczy nas historia hitlerowcy czy też urzędnicy carscy, urzędnicy UB, SB, KGB ( i wielu innych, określanych podobnymi skrótami instytucji) raczej nie bawili się z podejrzanymi i nie przebierali w okrutnych metodach przesłuchań, by wykryć stający za zamachem spisek. Posuwali się też często (co znamy choćby z Dostojewskiego) moralnym szantażem wypruwającym z człowieka jakakolwiek godność czy poczucie wartości. W pewnym momencie przesłuchania dochodzi do postawienia ultimatum:

- albo adresy i kontakty całej siatki, albo wyrżniemy waszą rodzinę włącznie z dziećmi i starcami, w pierwszej kolejności oczywiście będziemy torturować i ostatecznie zakatujemy piękną narzeczoną i jej rodziców.

Podanie adresów i kontaktów to śmierć mnóstwa ludzi, rozpad organizacji, katastrofa organizacyjna, ale możliwość uratowania rodziny, bliskich i dzieci, a przede wszystkim pięknej narzeczonej, która prawdopodobnie właśnie jest w ciąży – co robić?

Czy w ogóle można coś zrobić w takiej sytuacji?

(kontynuacja w przyszłym tygodniu)

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor