Waszyngton zelektryzowała niedawno wiadomość, iż Charles i David Koch oraz powiązane z nimi i zależne od nich grupy i organizacje, planują wydać prawie 900 milionów dolarów przed zaplanowanymi na przyszły rok wyborami prezydenckimi. Zapowiedź tę wiele politycznych ugrupowań potraktowało jako wypowiedzenie finansowej wojny, inni zaczęli zastanawiać się, czy miliarderzy są w stanie kupować potrzebne do zwycięstwa głosy swoim kandydatom. Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, bo różni się w zależności od tego, na jakie wyniki i badania spojrzymy oraz jakich kandydatów wystawimy.
W 2012 r. setki milionów dolarów zainwestowane w kampanię przez stronę konserwatywną nie przeszkodziły w zwycięstwie Baracka Obamy. Mitt Romney, a właściwie jego sztab, posiadał na koncie o 62 miliony więcej, niż prezydent i w ostatnich 3 miesiącach przed wyborami zbierał dwukrotnie więcej pieniędzy. Republikanie wybrali jednak kandydata, z którym nie utożsamiała się większość wyborców z klasy niższej i średniej. Starający się o reelekcję Obama dość łatwo wykorzystał kilka wpadek przeciwnika i krążące wokół jego postaci stereotypy, przez co zmobilizował niechętnych mu wyborców. Wygrał bez problemu mimo, że w tym czasie sam nie cieszył się już poparciem większości elektoratu.
Jednak w 2014 r. wysokie nakłady finansowe po stronie republikanów przyniosły całkiem zadowalające rezultaty. Konserwatywni sponsorzy przeanalizowali swe doświadczenia z wyborów prezydenckich i zmienili medialny przekaz. Republikanie przejęli kontrolę nad Izbą Reprezentantów i Senatem. Posiadają również 31 gubernatorów. Oczywiście można powiedzieć, że to nie pieniądze, ale zmiana nastrojów w kraju wpłynęła na wyniki ostatniego głosowania. Tak, ale bez funduszy i odpowiedniej strategii przekonanie wyborców do potrzeby zmian nie byłoby możliwe.
Jako przykład niech posłuży organizacja Americans for Prosperity, która w ubiegłym roku skupiła się na prezentowaniu w swych reklamach politycznych poruszających historii wzmacniających przekaz programowy, przy jednoczesnym rozszerzeniu swych działań w terenie. W centrum uwagi wyborców znalazło się Obamacare jako nieudana i szkodliwa ustawa, która szkodzi zwykłym ludziom. Pojawiły się również niespotykane wcześniej po prawej stronie sceny politycznej inwestycje w wykorzystanie mediów elektronicznych. Tim Phillips, prezydent Americans for Prosperity stwierdził w jednym z wywiadów, że jego organizacja zbyt często opierała się na ogólnym przekazie mającym dotrzeć do jak największej liczby osób. Postanowiono więc, że w czasie ostatniej kampanii pojawią się konkretne obrazy pokazujące jak decyzje liberalnych polityków – administracji i Kongresu – wpływają na codzienne życie zwykłych ludzi. Eksperci medialni są zgodni, że reklamy wyborcze prezentujące problemy pojedynczych osób mają znacznie większy wpływ na głosujących, niż ogólne, statystyczne przekazy. Ta zwycięska strategia nie mogłaby być zrealizowana, gdyby nie pieniądze.
Spoglądając wstecz, kandydat, który ma więcej na koncie zwykle wygrywa. Zwykle, bo jednak nie zawsze. Poza wyjątkiem z 2012 r. mamy jeszcze przykłady kampanii prezydenckiej Billa Clintona, który posiadał mniej od Roberta Dole, czy Ronalda Reagana nie mogącego pod względem funduszy równać się z Jimmy Carterem. Wiele jest podobnych przypadków w krajowej legislaturze, czy na poziomie stanowym, powiatowym i miejskim.
Widzimy więc, że pieniądze nie są gwarantem zwycięstwa. Są jednak w każdych wyborach bardzo ważne.
Już pojawiły się znaki, że w kampanii przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi fundusze będą odgrywały decydującą rolę. Obydwie partie mobilizują swych miliarderów i zbierają środki mające im zapewnić zwycięstwo. Powracamy więc do pierwotnego pytania, czy można kupić wybory?
Były szef Massey Energy, Don Blankenship, oskarżony niedawno o zaniżanie standardów bezpieczeństwa w kopalniach i składanie fałszywych zeznań przed komisją federalną, w czasach swej kariery znany był z kupowania polityków z Zachodniej Virginii. Na przykład w 2004 r. przekazał 3 miliony dolarów na kampanię Brenta Benjamina starającego się o fotel w tamtejszym Sądzie Apelacyjnym. Warto dodać, że biznesmen wydał na kampanię przyszłego sędziego 3 razy więcej, niż sam kandydat. Inwestycja okazała się jednak opłacalna. Po objęciu funkcji głos Benjamina był decydujący w odrzuceniu wcześniejszego werdyktu sądu niższej instancji, nakazującego wypłacenie przez Massey Energy 50 milionów w odszkodowaniach.
Wszyscy wiedzą, że każdy głos ma swoją cenę. Przynajmniej tak nam się wydaje. To trochę jak ze szczęściem. Nie można go kupić, ale pieniądze bardzo pomagają w lepszym samopoczuciu. Nie decydują więc o wyborczym zwycięstwie, bo trzeba jeszcze wziąć pod uwagę opinię publiczną, przyjazność mediów, strategię, czy głoszony program. Jednak potrafią każdy przekaz wzmocnić, pomagają zatrudnić specjalistów od wizerunku i strategii, ułaskawić media, zmobilizować rzeszę działaczy w terenie, usprawnić transport i zwiększyć liczbę spotkań oraz prezentacji. Pozwalają również na zakup informacji, które w czasie każdej kampanii politycznej często decydują o zwycięstwie lub porażce.
Spójrzmy na wyniki ostatnich, listopadowych wyborów. Mimo że przekonuje się nas, iż wyborów kupić nie można, to statystyki mówią co innego. W senackich potyczkach aż 94 proc. wydających na kampanię najwięcej osiągnęło sukces i objęło upatrzone stanowiska. W Izbie odsetek ten wyniósł 82 proc.
Demokraci liczą, że w przyszłym roku ich kandydat, kimkolwiek on będzie, powtórzy sukces Baracka Obamy z 2012 r. W końcu mają doświadczenie i gotowy, sprawdzony plan działania. Zakładają jednak, że druga strona nie wyciągnie wniosków i nie poprawi strategii. Jeśli jednak republikanie nominują kogoś, kto znajdzie wspólny język ze zwykłymi wyborcami i uda im się nieco złagodzić propozycje ustaw korzystnych głównie dla najbogatszych, a także wyciszyć osoby głoszące niepopularne i nieprzystające do współczesnego świata hasła, to za niecałe dwa lata partia ta będzie kontrolowała nie tylko Kongres, ale również Biały Dom. By to wszystko osiągnąć, potrzebne będą pieniądze. Dużo pieniędzy.
Inwestowanie w kampanie wyborcze od dawna traktowane było jako dobry sposób wpływania na polityków. Dlatego rząd federalny od lat starał się wprowadzać kolejne ograniczenia dla działalności tego typu. Jednak Sąd Najwyższy zniósł ostatnio kilka wprowadzonych wcześniej barier, choćby w sprawie Citizens United, co pozwoliło osobom prywatnym i firmom na praktycznie nieograniczone finansowanie swych kandydatów. Obawiano się, że politykę zaleją prywatne pieniądze. W dwóch przypadkach rzeczywiście tak było, gdy nakłady na kampanię do senatu przekroczyły w ubiegłym roku 100 milionów dolarów. Jednak poza tym wielkich zmian nie zauważono. Biorąc pod uwagę inflację i historyczną wartość dolara wręcz zaobserwowano coraz mniejszy udział pieniędzy w wyborach do Kongresu.
Okazuje się, że coraz większa liczba biznesmenów i korporacji dochodzi do wniosku, że inwestycje w wybory nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Znacznie większe przynosi lobbying. O wiele większe korzyści odnosi się z wpływania na prawo, niż z wyboru przychylnych sobie kandydatów. Oczywiście jeśli taki już zajmuje odpowiednie stanowisko, to warto mu pomagać. Ale tylko wtedy, gdy pojawi się ktoś mogący zagrozić jego pozycji. Nawet wtedy pieniądze nie zawsze decydują o powodzeniu.
Firma Chevron wydała niedawno 3 miliony dolarów popierając kandydata do rady miasta Richmond w Kalifornii, gdzie posiada jedną z większych rafinerii. Mimo to wyborcy opowiedzieli się po stronie innych kandydatów, którzy w swej kampanii nawoływali do podniesienia podatków dla wielkich firm. Takich jak Chevron.
Z roku na rok inwestowanie w kampanie polityczne przynosi coraz mniejszy skutek – uważa ekonomista z University of Chicago, Steven Levitt. Już w latach 90. naukowiec ten obliczył, że każde 100,000 dolarów zainwestowane w wyścig do Izby Reprezentantów przynosi zaledwie 0.33 proc. wzrost liczby głosów. Badanie przeprowadzone w 2004 r. wykazało, iż jakakolwiek zmiana prawa dotyczącego politycznych kontrybucji nie wpływa na wartość akcji firm inwestujących w wybory.
Z drugiej strony wyniki podobnych badań nie powinny nam przysłaniać rzeczywistego wpływu, jaki najbogatsi mają na polityków i podejmowane przez nich decyzje. Większość wielkich korporacji korzysta z ustalonego i nie zmieniającego się układu sił. Dlatego zachowują się jak strażacy czekający na wybuch pożaru, a nie jak policjanci aktywnie patrolujący ulice. Zamiast brać udział w każdej kampanii politycznej, czekają na dzwonek alarmowy i dopiero wtedy uruchamiają swe fundusze. W tym samym czasie wydają niemal 10 razy więcej na lobbying, skutecznie wpływając na kształt powstających ustaw, którymi są zainteresowane i przynoszących im wymierne korzyści.
Pieniądze są ważne dla polityków. Bez nich nie można przekazać w świat swojego programu i poglądów oraz zatrudnić ludzi do sztabu. Jednak w ostatnich latach koszt nawiązania kontaktu z wyborcami jest znacznie niższy. Polityk ma teraz do dyspozycji pocztę elektroniczną, Twitter, Facebook i wiele innych portali społecznościowych. Dzięki nim błyskawicznie dotrzeć może do milionów osób. Jednak bez czytelnego przekazu i osobowości nawet posiadając miliony na koncie wyborczym, nie kupi sobie wszystkich głosów. Może jednak wykupić czas reklamowy w mediach. A to z kolei wpływa na rozpoznawalność twarzy i nazwiska. Ocenia się, że minimalnym progiem inwestycji w reklamę dla starającego się po raz pierwszy o urząd federalny kandydata jest milion dolarów. Dopiero ta suma pozwala na przedstawienie swej sylwetki szerokiemu odbiorcy i wyborcy. Problem w tym, że mało który polityk dopiero rozpoczynający karierę aż tyle posiada. Miliony mają natomiast do dyspozycji politycy już zasiadający na stanowiskach i starający się o reelekcję. To oni są największym zagrożeniem dla systemu wyborczego, a nie indywidualni i korporacyjni sponsorzy – uważa część naukowców badających korupcję w polityce. Zajmujący stanowisko ma olbrzymią przewagę nad pozostałymi kandydatami. Ma wpływ na kształt ustaw i poprawek do konstytucji, posiada listę sponsorów i politycznych sprzymierzeńców, jest w stanie kontrolować przepływ informacji, jest już rozpoznawalny przez wyborców, ma prywatne układy z liderami swej partii.
Przykładem może być Kongres. Coraz niższe notowania nie przeszkadzają, by kolejne wybory wygrywała większość już zasiadających w nim polityków. Dlatego coraz więcej osób nawołuje, by zniesione zostały jakiekolwiek ograniczenia nałożone na finansowanie komitetów wyborczych. W obecnej sytuacji tylko najlepiej ustawieni wiedzą, w jaki sposób obejść przepisy i system wykorzystać. Dopiero rozpoczynający karierę nie są w stanie tego zrobić, niezależnie jaki program głoszą i jakie intencje im przyświecają. Jeśli pieniądze mają wpływ na wyniki wyborów, to wszyscy powinni otrzymać do nich równy dostęp. Jeśli nie mają, to zniesienie ograniczeń niczego nie zmieni.
Na podst. Newsweek, NY Times, PBS. org, NationalReview.com, The Wire, opr. Rafał Jurak