Wyszedł z niego mężczyzna w żółtym T-shircie z napisem „Camp Lohikan” i ruszył w stronę przybysza. Wyglądał na ponad czterdzieści lat; miał krótko przystrzyżone blond włosy, a sądząc po sylwetce był zapalonym amatorem aktywności fizycznej.
– W czym mogę panu pomóc? – spytał oschle.
Adam świetnie znał się na ludziach. Musiał posiąść tę umiejętność, bo inaczej po prostu by nie przeżył. Ten facet albo traktował innych z góry, albo podlizywał się silniejszym od siebie. Polak od pierwszej chwili poczuł do niego antypatię.
– Nazywam się Gawlik. Przysyła mnie John Croft z Nowego Jorku, do pana Marka Buynicka. Podobno jest tu robota dla cieśli.
– A, cieśla – stwierdził facet z nieukrywaną wyższością. – Jestem Joe Malaky. Wyższa kadra Camp Lohikan – nie podał Adamowi ręki. – Proszę przejechać sto metrów i skręcić w pierwszą w lewo, tam jest parking. A potem do mnie, do biura – powie- dział beznamiętnie i otworzył szlaban.
Adam zostawił samochód we wskazanym miejscu i pomaszerował z powrotem, do budynku przy wjeździe do ośrodka. Szedł powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Wyprzedziła go grupka kilkulatków, biegnąca ze swoją młodą opiekunką najprawdopodobniej nad jezioro, które mijał w drodze do ośrodka. Kompleks był naprawdę rozległy, jego teren miał prawie kilometr na kilometr, w całości zabudowany drewnianymi domkami. W środkowej części ośrodka znajdowała się stołówka, hala sportowa i centrum medyczne. Jak się domyślał, bungalowy mieszkalne dla dzieciaków okalały obszar od północy i wschodu. Oddzielone były od centralnej części kompleksu boiskami sportowymi i ogrodzonym padokiem do jazdy konnej.
W maleńkim biurze Joe Malacky’ego Adam zastał jeszcze jednego mężczyznę. Starszawy człowiek średniego wzrostu, z brzuszkiem i starannie utrzymaną siwiejącą brodą, spojrzał w stronę Gawlika, gdy ten wszedł do pomieszczenia.
– To ten facet – Malacky ruchem głowy wskazał na Polaka, jakby pokazywał worek ziemniaków, który trzeba zanieść do piwnicy.
Starszy mężczyzna podszedł do cieśli i wyciągnął rękę na przywitanie.
– Nazywam się Mike Milky. Pokażę panu co i gdzie trzeba zrobić. Chodźmy.
Mike Milky był całkowitym przeciwieństwem swojego współpracownika. Mocny uścisk dłoni i szczere spojrzenie zza dużych, rogowych okularów od razu zjednywało mu nowo poznanych ludzi. Adam ucieszył się, że to z nim będzie współpracował.
Budynek, którym miał się zająć, znajdował się tuż za centrum medycznym, w sporej odległości od głównego biura. Trzeba było położyć na nim dach, na szczęście o niezbyt skomplikowanej konstrukcji.
– Jak pan myśli, ile czasu to panu zajmie? – spytał Mike.
– Dwóch ludzi uwinie się z tym w tydzień.
– To pan nie jest sam? – zdziwił się Mike.
– Jestem sam, ale John Croft mówił, że ktoś mi tu pomoże.
– Ach, tak. Pewnie Frankie Belushi, nasza „złota rączka”. Niestety, dostał lepszą robotę i od przedwczoraj go nie ma. Szko- da, bo dobrze pracował… Wygląda na to, że chyba musi pan liczyć tylko na siebie. Da pan radę?
– Cholera, ciężko będzie. Ale wie pan co, panie Milky...
– Mike.
– OK, Mike. Mów mi Adam. Mam tu niedaleko kumpla z wojska. Ściągnę go do pomocy, jeśli to nie będzie dla was problem...
– Nie, skąd. Kiedy byś chciał zacząć, Adam?
– Choćby zaraz. Mam sprzęt w samochodzie. Przygotuję robotę na jutro i razem z kolegą ruszymy ostro z samego rana.
– A tak w ogóle to masz się gdzie zatrzymać? Bo jakby co, to mogę pomóc...
– Kolega na pewno mnie przygarnie.
– OK. Jakbyś coś potrzebował, to uderzaj prosto do mnie. Kręcę się tu cały czas po terenie. To powodzenia.
– Dzięki, Mike.
Adam przyniósł z bagażnika narzędzia i zabrał się za przygotowywanie materiału. Drewno leżało w pobliżu, poukładane równiutko. Gdy przyglądał się belkom i deskom, poczuł, że ktoś na niego patrzy. Odwrócił się. Stał przed nim chłopczyk, może sześcio lub siedmiolatek. Wpatrywał się w tego nieznajomego mu człowieka ze ściągniętymi brwiami, próbując wykoncypować, dlaczego go tu wcześniej nie widział.
– A pan co tu robi? – spytał bez ogródek.
– Będę tu kładł dach – powiedział cieśla. – A pan co tu robi? – próbował zażartować.
– Ja nie jestem „pan”. Jestem tylko dzieckiem, to chyba widać – dzieciak był śmiertelnie poważny.
– Bardzo przepraszam za nietakt – odparł Adam, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
Chłopiec zdawał się tego zupełnie nie zauważać.
– Pan tu nowy? Nie widziałem pana wcześniej.
– Przyjechałem dzisiaj rano. Nazywam się Adam Gawlik i zostanę jakiś tydzień, aż skończę robotę. A kto ty jesteś?
– Nazywam się Charlie Parker i mam sześć lat. Wszyscy mnie tu znają, bo pomagam starszej kadrze zarządzającej pilnować dzieciaków.
– No to masz odpowiedzialną robotę – powiedział Adam z dobrze udawanym podziwem, czym od razu zjednał sobie sympatię chłopca.
– Tak, ale ci młodzi wychowawcy czasem przeszkadzają. O, idzie jeden, zaraz będzie marudził. A wie pan, że już drugą noc zakrada się ktoś do obozu i nawet Harooth, co był w Rangersach, nie może go złapać? – dzieciak starał się wykorzystać na rozmowę ostatnie chwile przed nadejściem wychowawcy.
– Co ty powiesz! A ja myślałem, że Rangersi są najlepsi…
– Pewnie, że są, ale tamten jakoś nie daje się złapać.
Młody człowiek, najwidoczniej pod którego opieką znajdował się mały Charlie, spojrzał na wychowanka karcącym wzrokiem.
– Charlie, wszędzie cię szukamy. Nie możesz się tak oddalać bez pozwolenia! – powiedział z wyrzutem może dwudziestoletni wychowawca.
– Zupełnie zignorował Adama – najwidoczniej w jego mniemaniu pracownicy fizyczni należeli do podrzędnego gatunku ludzi w Camp Lohikan.
cdn
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów