----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

26 lutego 2015

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Nie odpuszczamy w „biciu polskiego dziecięcia”, bo jakżeby to było tak po prostu odpuścić? To zdecydowanie nie po ludzku! Tak nie można i tak się nie godzi! Bić trzeba, bo jak się nie bije, to ……i tak dalej, a poza tym od bicia w jego dosłowności dzielą nas już lata świetlne i możemy sobie z dużą dozą satysfakcji pogratulować przełamania genetyczno - historycznych uwarunkowań, które mino, że nie powinniśmy byli, jednakowoż zdołaliśmy jakimś cudem pokonać.. Nie bijemy, nie katujemy, nie upokarzamy, nie niszczymy, my jedynie o tych podstawowych cechach człowieka, istoty (jak sądzono nie tylko w wiekach średnich) z gruntu nędznej, rozmawiamy.

Od „bicia” jako takiego, przez bicie w kontekście historii w ogóle i polskiej w szczególe, przeszliśmy do wskazania bicia w kontekście fikcji literackiej i rzeczywistości społecznej, aż do analizowania bicia w kategoriach relacji interpersonalnych ekstrapolowanych z filozofii, teologii i wszelkich innych źródeł, służących jako inspiracje wzbogacające niekończące się interpretacje.

Tych jak wiadomo nigdy nie za wiele (nigdy dosyć!), wróćmy więc do wcześniej nakreślonej relacji /wróg-ofiara/, która jest nam paradoksalnie bliska, choćby dlatego, iż pojawiło się ostatnio wiele nowych interpretacji i ocen powstania warszawskiego w wersji książkowej i filmowej.

Wystarczy tylko wspomnieć o niezwykłym filmie w reżyserii Jana Komasy i jego wersji drukowanej opartej na scenariuszu – obydwa teksty zatytułowane Miasto 44. Podobnie ma się sytuacja z serialem telewizyjnym Czas honoru, który też ma swój odpowiednik książkowy. Pojawiło się mnóstwo tekstów sensu stricto historycznych (Norman Davies, Powstanie 44), czy rozliczeniowo-wspomnieniowych, pisanych przez uczestników Powstania (książki Władysława Bartoszewskiego czy Jana M. Ciechanowskiego), nie można też nie wspomnieć o niebywałym pomyśle zbudowania opowieści filmowej w oparciu o materiały kronik powstańczych, które ocalały z pożogi wojny (pełnometrażowy film dokumentalny „Powstanie warszawskie”). Trzeba też przywołać bestselerową „Miłość w powstaniu warszawskim” Sławomira Kopra, który opisał nie-heroiczną i nie-spiżową wersję wydarzeń z roku 1944.

Wszystko to doskonale nam kontekstualizuje jedną z tych relacji wróg/ofiara, którą być może i znamy z wielu filmów, powieści i pamiętników, ale która pozostaje zawsze niemożliwa do ostatecznego zamknięcia interpretacyjnego. Skazani jesteśmy przecież na życie w procesie wiecznej i niemożliwej do sfinalizowania interpretacji. Jakby powiedział Umberto Eco jesteśmy „dziełem otwartym”, jakkolwiek czasem z wielkim trudem przychodzi nazwać człowieka „dziełem”, bo znacznie trafniej byłoby go zwać jakąś niewytłumaczalną pomyłką Stwórcy w stworzenia. Wyobraźmy sobie taka historię:

Zamachowiec, patriota, męczennik, człowiek oddany jakiejś sprawie czy idei, świeckiej lub religijnej, rzuca bombę. Ta ma zabić kogoś ważnego (jak dobrze wiemy z lekcji historii może to być osoba cara, króla, prezydenta, generała), albo zupełnie nieważnego (przypadkowi przechodnie, zakładnicy).

Tym rzucającym bombę może być każdy z nas, któremu odpowiednio przeprano mózg, co znowu nie jest aż tak trudnym zadaniem, biorąc pod uwagę religijne czy polityczne motywacje. Może to być choćby chłopak z batalionu Parasol, czy też któryś ze słynnych kurierów i agentów AK w czasie ostatniej wojny, albo męczennik muzułmański czy jakikolwiek inny, przykładów na tego typu akcje i działania mamy w historii, szczególnie historii Polski, bez liku. Załóżmy, że ujęto kogoś z naszych nieustraszonych zamachowców. W pewnym momencie przesłuchania dochodzi do postawienia ultimatum:

– albo adresy i kontakty całej siatki, albo wyrżniemy waszą rodzinę włącznie z dziećmi i starcami, w pierwszej kolejności oczywiście będziemy torturować i ostatecznie zakatujemy piękną narzeczoną i jej rodziców.

Podanie adresów i kontaktów to śmierć mnóstwa ludzi, rozpad organizacji, katastrofa organizacyjna, ale możliwość uratowania rodziny, bliskich i dzieci, a przede wszystkim pięknej narzeczonej, która prawdopodobnie właśnie jest w ciąży – co robić?

Czy w ogóle można coś zrobić w takiej sytuacji?

Zawsze można, ale ta „możność” ma różne oblicza i nie trzeba być wyjątkowo błyskotliwym i utalentowanym obserwatorem wydarzeń w historii i teraźniejszości, by naznaczyć tę wspomnianą „możność” albo wymiarem tragicznym, albo dramatycznym. Zacznijmy od końca i „pochylmy się” (jak mówią politycy bez matury), ale tak by nie rozbić sobie czoła, nad dramatycznością opisanej wyżej sytuacji:

przyznać się nie wypada i nieuchodzi

jeśli nawet się przyznam, będę świnią ludzką, podłością przepełnioną

nie wiadomo (nie ma żadnej pewności), czy siebie i innych swoją zdradą i kolaboracją uratuję

przyznać się zatem, czy nie przyznać? Kocham życie, chcę żyć, jestem jeszcze taki młody (albo tak mi się wydaje), czeka na mnie rodzina i narzeczona w ciąży (czyżby seks przedślubny?) Jednym słowem: tak czy owak?

W zupełnie innym światle stawia nas „możność” tragiczna, która w swej istocie jest przecież „niemożnością” i nie daje nam żadnej opcji „tak czy owak”, bo opcja tragiczna wynika z podjęcia decyzji, która jest paradoksalnie pozbawiona możliwości „tak czy owak”. Wybieramy w tym wypadku śmierć często naznaczoną długim, pełnym cierpienia umieraniem – ale cóż to za wybór i cóż to za opcja, skoro skazuje nas na nieistnienie? A przecież kochamy tę wersję tragiczną, to to właśnie ona jest kulturowo pożądana. To wybór ostateczny, pozbawiający nas życia, wybór wynikający często z rozpaczy, pełen boleści i drżenia (aczkolwiek niekoniecznie zawsze, może być przecież równie dobrze naznaczony pogardą dla wroga i poczuciem własnej niebywałej odwagi i dumy), rozwiązuje wszelkie nasze dylematy zrodzone przez „możność” dramatyczną:

nie musimy w ogóle martwić się, że zdradzimy innych, gdy skażemy siebie samych na śmierć

zachowamy twarz wobec potomnych, w ramach kulturowych obligacji i ustaleń wpiszemy się „złotymi zgłoskami” na listę narodowych bohaterów cierpiących dla ojczyzny (czyż nie byłoby to zaiste cudowne, gdyby Moskal tak bił to polskie dziecię, żeby je zabił w swej zajadłej złości, wtedy owo dziecię wyniesiono by na pomniki i ołtarze, a jego imieniem zwano by ulice i prospekty wzdłuż i wrzesz całego kraju?)

jedyny problem pozostaje z narzeczoną (a także spodziewanym dzieckiem), która prawdopodobnie nie byłaby zachwycona z takiego obrotu sprawy, no ale ku chwale ojczyzny musiałaby to jakoś przełknąć.

Cóż zatem nam pozostaje? Jakie nam kontekst kulturowy, obyczajowy, historyczny, polityczny, towarzyski i rodzinny zgotował rozwiązanie? Straszne to i groźne, ale nic tylko umrzeć nam zostaje, a wtedy i chwała i pamięć i wdzięczność!!! Szkoda tylko, że nas już nie będzie (czy też mnie, jednostkowo i w pojedynkę), a tyle można by jeszcze żyjąc zrobić dobrego (i to nie tylko z przyszła żoną i dzieckiem poczętym przedślubnie).

Jeśli dokonamy zabiegu projekcji-identyfikacji z bohaterami filmu Miasto 44, do czego gorąco namawiam, to ogarnie nas fala namiętnego wzruszenia, przepełnionego ironią losu wynikającą z absurdalnego poczucia obowiązku, która to absurdalność jawi się jako niekwestionowana konieczność. Ta absurdalna konieczność z kolei pozwala nam z kolei nie czuć się jedynie armatnim mięsem, mimo że takim w istocie jesteśmy, co na filmie widać w całej krwawej i jaskrawej dosłowności.

(ciąg dalszy być może, a być może nie, w przyszłym tygodniu)

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor