– Widzi pan? Już marudzi – stwierdził Charlie. – Muszę lecieć, na razie! – pożegnał się z Adamem, ciągnięty za rękę przez niezadowolonego opiekuna.
Gawlikowi spodobał się ten rezolutny sześciolatek. Miło byłoby zamienić z nim jeszcze słówko. Z drugiej strony, ciekawe rzeczy opowiadał ten malec – intruz, którego nie może złapać nawet Ranger… Polak postanowił nie zaprzątać sobie tym więcej głowy i zabrał się za robotę.
Wczesnym popołudniem Adam jechał przez gęsty las do miasteczka Honesdale, w pobliżu którego mieszkał Billy Dogan. Nie bawił tu już od ponad dwóch lat, ale doskonale rozpoznawał okolicę. Gustowny domek ze sporym kawałkiem ogrodu stał przy samym wjeździe do Honesdale, przed K-martem, gdzie Billy często robił zakupy.
Chevrolet Polaka wjechał na otwartą posesję i zatrzymał się kilka metrów od wejścia do domu Billy’ego. Zanim gospodarz zdołał wyjść, by przywitać gościa, z budynku wyskoczył jego ogromny rottweiler – Pamy – i skoczył na wysiadającego z samochodu przybysza. Adam wiedział, że jakakolwiek próba obrony nie ma sensu, więc poddał się ciężarowi masywnego cielska i runął razem z psem na starannie wystrzyżony trawnik. Pamy była uosobieniem łagodności, ale uwielbiała tego przyjaciela jej pana, okazując mu to przy każdej jego wizycie; gdyby nie szybka interwencja gospodarza, który odciągnął ją na bezpieczną odległość, pewnie zalizałaby Adama na śmierć. Mężczyzna podniósł się na nogi i wytarł twarz mokrą od psiej śliny. Dopiero wtedy mógł przywitać się z gospodarzem.
– Cześć, stara łamago – rzucił do Indianina.
– Witaj, wiejski głupku! Cieszę się, że znowu mogę oglądać twoją paskudną gębę – odpowiedział mu ciepło zagadnięty.
Rzucili się sobie w ramiona, ściskając mocno i serdecznie. Na werandzie przywitała Adama promiennym uśmiechem Jilly – żona Billego. Adam zatrzymał się, zmierzył ją od stóp do głów i na chwilę utkwił wzrok w jej zaokrąglonym brzuchu.
– Niech mnie szlag trafi, jeśli tu nie szykuje się mały Billy albo mała Jilly! – wykrzyknął.
– Chodź tu do mnie, człowieku z kraju na końcu świata – powiedziała radośnie Jilly i uściskała gościa na tyle mocno, na ile pozwalał na to jej stan.
– Naprawdę strasznie się cieszę, że będziecie mieli małego Irokeza. Już wiecie co?
– Dziewczynka – odpowiedziała Jill.
– A kiedy?
– Za jakieś półtora miesiąca – pośpieszył z informacją Billy.
– No to przyjmijcie moje szczere gratulacje!
– Skąd jedziesz, Adam? – spytała Jill, prowadząc go do środka.
– Mam tu robotę na jakiś tydzień. Niedaleko, w Camp Lohikan, Lake Como. Znacie?
– Pewnie, że znamy. Tam pracuje Mike Milky. Wyjątkowo porządny człowiek, czego raczej nie można powiedzieć o innych członkach staffu. No, a gdzie mieszkasz? – spytała wprost Jill.
– Na razie nigdzie...
– No to już mieszkasz. Będziesz spał w pokoiku dla dziecka. Lake Como jest blisko, a będziemy mieli okazję się tobą nacieszyć.
– Dzięki, Jill! Fajnie mieć takich przyjaciół...
– Nie wygłupiaj się! Gdy dowiedziałam się, w jakich okolicznościach uratowałeś temu wałkoniowi życie tam, w Somalii – tu znacząco spojrzała na męża – od razu wiedziałam, że będziesz nam bliski.
– No, w ’93 w Mogadiszu było gorąco, prawda, Billy?
– E tam, szkoda gadać... Pamiętasz jak mi dałeś ten swój polski przepis na wino domowej roboty? – Indianin zmienił temat.
– Jaki polski? Po prostu powiedziałem ci jak się robi wino.
– W Stanach nie robi się wina w domu. To wy, Polacy, macie te swoje dziwne obyczaje, choć nie powiem – w tym przypadku podobają mi się bardzo.
Billy wstał i z tajemniczą miną wyszedł z pokoju gościnnego.
– Wino zrobił? – spytał Polak z niedowierzaniem.
– Zrobił. A ile się przedtem naklął... Jedna butla to mu w ogóle wystrzeliła, bo wyszło jakimś cudem musujące. Jaja nie z tej ziemi… – odrzekła Jill kręcąc głową.
– Nie gadaj – roześmiał się Adam.
– A nie potruje nas?
– Spokojnie. Najpierw pił sam winiarz do spółki z psem i, jak widzisz, żyją. Uchlali się obaj niemożliwie. Widziałeś kiedyś pijanego psa?
W odpowiedzi gość śmiał się serdecznie.
– Parę dni później sama popróbowałam. Muszę przyznać, że całkiem niezłe. Widać wy, Polacy, znacie się na takich sprawach.
– Wiesz, ma się te kilkusetletnie narodowe tradycje – powiedział Adam z nieukrywaną dumą.
Tymczasem gospodarz był już z powrotem z ponad półlitrową butelką i trzema dużymi kieliszkami. Nie czekając na zachętę rozlał trunek do szklanych naczyń i podniósł swoje.
– Jak wy tam w tej swojej Polsce mówicie? Na zdarowie! – wykrzyknął, siląc się na słowiański akcent.
– Tak to mówią w Rosji. U nas jest „na zdrowie” – poprawił go roześmiany Adam.
– E tam, za dużo gadasz. Pij, Polaku, pij – uciął Indianin.
Wino istotnie było znakomite. Ten wielki czerwonoskóry miał prawdziwy talent! Gawlik wypił ze smakiem ponad połowę kieliszka.
– Jak ci się, stara łajzo, udało zrobić takie dobre wino? – powiedział Adam z autentycznym uznaniem. – Ty cholerny cwaniaku! Coś tam dodał?
Billy dopełnił mu kieliszek. Indianin puchł z dumy, a samozadowolenie wprost biło z jego twarzy.
– Potem ci pokażę – odpowiedział i puścił do gościa oko.
– No, ale co u ciebie, Adam? – spytała Jill.
– Co u mnie? Właściwie nic się nie dzieje. Panuje święty spokój, czyli coś, do czego zawsze tęskniłem. Po prostu dłubię sobie jako cieśla na różnych budowach.
A właśnie, przydałaby mi się pomoc w Lake Como. Myślałem o Billym, ale w twoim stanie...
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów