„Ludzkie istnienie musi być pewnego rodzaju błędem…”
(A. Schopenhauer)
Czas chyba już najwyższy ostatecznie rozprawić się z „polskim dziecięciem” prowokującym „Moskala” do bicia i próbować przynajmniej dojrzeć w tej „literackiej sytuacji” (motyw wydobyty z powieści Jacka Dehnela „Lala”) skomplikowanie kulturowego zniekształcenia, jakiemu wszyscy mniej lub bardziej podlegamy.
Przez „kulturowe zniekształcenie” czy raczej „kulturowe uzależnienie” podobne narkotycznemu głodowi (o czym pisze wielokrotnie tu cytowany M. Scott Peck w „Drodze rzadziej wędrowanej”) rozumieć trzeba strukturę (sieć) układów i zależności, które narzuca się człowiekowi w procesie wychowania, kształcenia, uczenia i wszelakich innych działań, jakim podlegamy w trakcie całego naszego życia. Ta kulturowe oplątanie ubezwłasnowolnia nas istotnie, bo oddala od czegoś, czego podświadomie pragniemy, to znaczy autentyczności (samostanowienia) naszego indywidualnego bytowania. Elementarne pytanie wynikające z takiej sytuacji można sformułować mniej więcej w taki sposób:
„czy w ogóle mogę być sobą, a jeśli tak, to na ile”?
Bez względu na jawne czy ukryte intencje lokujące się w „edukacyjnych” sposobach „kształtowania” człowieka, pozostaje on (człowiek) zawsze w jakiś nieodgadniony sposób wystawiony na działania, które nie zawsze chce akceptować, przyjmować za swoje czy im podlegać, a przecież nie ma od tego ucieczki i nie ma od tego odejścia.
To tragiczne zapętlenie widać wyraźnie w opisanej poprzednio sytuacji „kat/ofiara”, której to jedynie idealnym rozwiązaniem jest ucieczka, czy wyzwolenie przez akceptację (przyjęcie) śmierci. W każdym innym wypadku jakiegoś kompromisu, zawsze jawi się niebezpieczeństwo wydania na nas „wyroku” (opinii, sądu, oceny) przez innych i życia z jego piętnem. Ten wyrok (posądzenie o zdradę, kolaborację, prawdopodobne wydanie innych na cierpienia lub śmierć) wiąże nas z takimi kategoriami kultury jak męstwo, bohaterstwo, odpowiedzialność, odwaga, patriotyzm, wiara czy etyka, które determinują nasze postępowanie. Zamiast ratować siebie, ratować swoje życie za wszelką cenę musimy, a raczej jesteśmy kulturowo zmanipulowani (musimy coś zdecydować z własnej i nieprzymuszonej woli, która to wola jest determinowana całym szeregiem narzuconym nam regulacji) by z tej tak zwanej „własnej woli” skazać samych siebie raczej na śmierć niż żyć w wyrokiem choćby posądzenia o kolaborację. Przypadek taki fenomenalnie opisuje Agata Tuszyńska w swej bestsellerowej biografii „Oskarżona Vera Gran” – i choć główna bohaterka nie skazuje się sama na unicestwienie przez akceptację śmierci, to przecież wyniszcza ją obezwładniający obłęd udowadniania swojej niewinności. Bezinteresowne zaszczucie (w przypadku Very Gran kulturowo akceptowane, choć kompletnie wyssane z palca ludzi zawistnych, posądzenia o kolaborację z Niemcami) jest procesem powszechnym i wynika rzecz jasna z poczucia wyższości i lepszości tych, którzy tę nagonkę inicjują (czują się lepsi od innych, w związku z tym wydaje się im, że mogą kogoś potępiać).
Jak z tym całym bagażem zależności żyć? Jakie nam kontekst kulturowy, obyczajowy, historyczny, polityczny, towarzyski i rodzinny zgotował rozwiązanie? Straszne to i groźne, ale nic tylko umrzeć nam zostaje (albo zwariować), a wtedy i chwała i pamięć i wdzięczność!!! Szkoda tylko, że nas już nie będzie (czy też mnie, jednostkowo i w pojedynkę), a tyle można by jeszcze żyjąc zrobić. Pewne pocieszenie można znaleźć jednakowoż w fakcie, że nie trzeba nam koniecznie umierać by zrealizować kulturowe oczekiwania czy wymagania innych wobec nas, wystarczy oddać się pomieszaniu zmysłów, tak jak przydarzyło się to Verze Gran. W jakiś dziwny sposób naganiacze moralności przestają ujadać, gdy widzą, że szczuty popada w szaleństwo. Może zatem zdajmy się na sugestię Witkacego i zwariujmy!?
Póki co jednak spróbujmy dokonać zabiegu projekcji-identyfikacji z bohaterami filmu Miasto 44, do czego gorąco namawiam, bo wtedy ogarnie nas fala namiętnego wzruszenia, przepełnionego ironią losu wynikającą z absurdalnego poczucia obowiązku, która to absurdalność jawi się jako niekwestionowana konieczność. Ta absurdalna konieczność z kolei pozwala nam nie czuć się jedynie armatnim mięsem (czy też mięsem w ogóle), mimo że takim w istocie jesteśmy, co na filmie widać w całej krwawej i jaskrawej dosłowności. Cały ten zabieg pozwala nam na ucieczkę od odpowiedzialności (a kto lubi ponosić odpowiedzialność?) i daje możliwość, by poczuć się jak bohaterowie, bohaterami jednocześnie nie będąc. Swoiście idealne rozwiązanie, nieprawdaż? Stąd chyba wynika nasza miłość do kina i częściowo do literatury.
„/Piekło to inni/ – powiedział Sartre. Trwając w takim stanie zależności, trzeba być zawsze w pełnej gotowości, nigdy nie wolno pozwolić sobie na luz. Trzeba żyć tak, by zaspokoić oczekiwania. Być z ludźmi oznacza życie w napięciu. Być bez nich oznacza udrękę samotności, ponieważ brakuje ci ich. Utraciłeś zdolność widzenia ich takimi, jacy są w rzeczywistości i adekwatnego reagowania na ich ruchy, gdyż twoja percepcja przyćmiona jest potrzebą uzyskania narkotyku. Widzisz ich o tyle, o ile dają ci nadzieję otrzymania narkotyku lub stanowią groźbę jego utraty. Zawsze świadomie czy nieświadomie, w taki właśnie sposób patrzysz na ludzi Czy dostanę od nich to, czego chcę, czy też nie? A jeśli nie mogą oni dostarczyć narkotyku, przestają mnie interesować.
(…)
Strać rozum i dojdź do zmysłów. Niestety ludzie powariowali i stają się coraz większymi nałogowcami, ponieważ nie potrafią cieszyć się życiem, sięgają po coraz to większe dawki narkotyków”. (Przebudzenie, s.174/175)
No chyba, że oglądamy film „Miasto 44” lub czytamy powieść „Oskarżona Vera Gran” (czy też jakikolwiek inny film czy jakąkolwiek inną książkę), wtedy bowiem nie musimy się martwić, że /piekło to inni/ i nie jesteśmy skazani na narkotyczne stany ułudnej ekstazy. Możemy z całym fikcyjnym spokojem oddać się poczuciu uczestnictwa w tym, czego pragniemy (albo pragną dla nas inni, wymuszając nasze decyzje), a nie w tym, co jest – uciekając przez samymi sobą.
KONIEC
Zbyszek Kruczalak