Za niecałe 5 tygodni w Chicago dojdzie do dogrywki wyborczej, w której stawką będzie urząd burmistrza. To pierwsze takie wydarzenie w historii miasta, więc i atmosfera coraz gorętsza. Różne grupy i organizacje, lokalne i krajowe, traktują je jako test dla partii demokratycznej, swoiste referendum dotyczące przyszłości. Zewsząd padają pytania typu: Jak to się stało? Co się dzieje? Co dalej?
Cztery lata temu Rahm Emanuel ubiegając się o najwyższy urząd w mieście nie ukrywał, że dla Chicago nadchodzą trudne czasy, a jego ewentualna kadencja nie będzie należała do łatwych. Już wtedy wskazywał na rosnący deficyt, wysoką przestępczość, a także system szkolnictwa, który nie gwarantował tysiącom uczniów świetlanej przyszłości. Choć za rządów Richarda Daley miasto odzyskało wysoką pozycję międzynarodową i ponownie trafiło na biznesowe mapy świata, to okres finansowych rozliczeń zbliżał się nieubłaganie. Głównym zadaniem przyszłego gospodarza miasta było zagwarantowanie, że Chicago nie pójdzie śladem rozpadającego się Detroit. W 2010 roku Emanuel był jedynym kandydatem mówiącym wprost o koniecznych zmianach i oszczędnościach i choć dla polityka jest to bardzo ryzykowna strategia, opłaciła się. Pozostali skupili się na dyskredytowaniu jego osoby i trudnych do zrealizowania obietnicach.
Mamy 2015 rok. Sytuacja powtórzyła się. Osoby kandydujące na zajmowane przez niego stanowisko wykorzystywały argumenty, które słyszeliśmy wcześniej: że nie jest związany z miastem, należy do najzamożniejszych, dba wyłącznie o śródmieście, faworyzuje biznes i tylko niektóre grupy mieszkańców. Tym razem jednak hasła te padły na bardziej podatny grunt.
Wystarczyło posłuchać przemówienia Jesusa Garcia po wstępnym podliczeniu głosów we wtorkową noc. Na podium pojawił się odmieniony, pewny siebie polityk, który nagle zaczął wierzyć w zwycięstwo.
„ Dzisiaj przemówili zwykli ludzie, nie ci z pieniędzmi, władzą i układami, nie wielkie korporacje, grupy interesów, szefowie funduszy, czy gwiazdy Hollywood... oni decydowali o wszystkim zbyt długo” – mówił Garcia.
Słowa te wielokrotnie padały podczas kilkumiesięcznej kampanii, jednak po raz pierwszy polityk ten miał na ich poparcie dane z lokali wyborczych, które informowały o 45 procentowym wyniku Emanuela. Zbyt niskim na zwycięstwo. Niespodziewanie niskim biorąc pod uwagę środki finansowe i poparcie udzielone Emanuelowi przez jego partię polityczną.
Dla Jesusa Garcia właściwe wybory dopiero się zaczęły. Dla obecnego burmistrza oznacza to kłopoty.
Mimo zdecydowanej przewagi finansowej, rozpoznawalnego wszędzie nazwiska, a także pomocy ze strony urzędującego prezydenta, Rahm Emanuel nie osiągnął niezbędnego poparcia. Wydaje się, że po raz pierwszy wielka, demokratyczna maszyna wyborcza zawiodła. Pojawia się więc pytanie, czy to tymczasowy zgrzyt trybików, czy poważna awaria?
Obecnej sytuacji politycznej w Chicago przyglądają się z uwagą politolodzy i osoby zajmujące się na co dzień marketingiem politycznym. Wydarzyło się tu bowiem coś nieoczekiwanego. Wielokrotnie sprawdzone metody prowadzenia kampanii nie przyniosły natychmiast spodziewanych rezultatów. Mało tego, mimo ogromnego zaangażowania pieniędzy, działaczy i mediów, może dojść do porażki.
Dla wielu osób to powód, by sytuację w Chicago analizować i czekać na końcowy rezultat. Bo o ile w przypadku świata biznesu każda porażka stanowi temat niekończących się analiz i dyskusji, o tyle w polityce do tej pory dość szybko przestawała kogokolwiek interesować. Zwykle była bowiem wynikiem zaniedbania, nieodpowiedniego przygotowania, braku pieniędzy. Wszystkie te wymagania zostały w przypadku Emanuela spełnione, więc?
Na kilka miesięcy przed wyborami chicagowski aktywista i producent telewizyjny, William J. Kelly, w przeszłości jednokrotny kandydat na stanowisko burmistrza napisał, że należałoby obalić żałosny mit mówiący, iż Emanuel nie może być pokonany. Wskazał on przede wszystkim na trudną osobowość i nieprzyjazny charakter burmistrza, które trudne są do zaakceptowania dla większości mieszkańców, i które uwydatniają się coraz bardziej. Następnie przypomniał o pierwszym od 25 lat strajku nauczycieli, podatku nałożonym na rozmowy z numerem 911, czy nieumiejętna próbą podratowania spadających notowań za pomocą dokumentu pt. „Chicagoland”, którego twórcą był wprawdzie Robert Redford, ale rzeczywistym pomysłodawcą Ari - brat burmistrza i producent filmowy z Hollywood.
Kelly wskazywał również na utrzymującą się wysoka przestępczość i kolejne, nieudane próby jej ograniczenia. Jednym ze sposobów miało być przekwalifikowanie niektórych czynów z morderstw na “niekryminalne wypadki śmiertelne”. Do tej kategorii zaliczono śmierć nastolatka znalezionego w pustym budynku na południu, którego usta były zakneblowane, a ręce i nogi skrępowane sznurem. Owszem, przez chwilę statystyki pokazywały poprawę, jednak tylko do czasu opublikowania szczegółów procesu. Kelly nie przebierał w słowach. Urzędującego burmistrza nazwał niekompetentnym.
Inni wskazują na wyjątkową umiejętność zbierania pieniędzy na cele wyborcze. Już na początku kariery, jeszcze działając na rzecz Richarda Daley, obecny burmistrz wykazywał niesłychane zdolności. Potrafił odebrać telefon od potencjalnego sponsora, wysłuchać propozycji, po czym mówiąc, że powinno im być wstyd oferować tak niską sumę odkładał słuchawkę. Kolejna rozmowa z ta samą osobą zwykle dotyczyła już poważnej pomocy finansowej dla komitetu wyborczego. Tak było kiedyś, obecnie Rahm Emanuel zbiera znacznie więcej i wykorzystuje luki w zreformowanym przez siebie prawie regulującym wsparcie finansowe dla kampanii politycznych. Przykładem mogą być choćby firmy zarządzające miejskimi funduszami emerytalnymi. Według administracji nie współpracują one bezpośrednio z miastem, więc nie obowiązuje je zakaz przekazywania kontrybucji na konto burmistrza. Z jednej strony takie umiejętności to dla polityka zaleta. Z drugiej powód do utraty zaufania wśród wyborców. Może dlatego jeszcze kilka miesięcy przed głosowaniem poparcie w sondażach kształtowało się w granicach 35 proc.
Jeśli jednak na chwilę odłożymy na bok charakter burmistrza, jego zachowanie na konferencjach prasowych, kontakty biznesowe i przynależność do najbogatszych 3 proc. mieszkańców, to musimy dostrzec próby naprawy finansów miasta. Niepopularne, ale konieczne. Problem w tym, że mieszkańcy Chicago chyba nie zdają sobie sprawy z rzeczywistych, finansowych problemów miasta. Nie są w stanie wyobrazić sobie burzy, jaka nieubłaganie nadciąga nad Chicago i może sprawić, że jednak pójdziemy w ślady Detroit. Gdyby wyborcy w mieście realnie oceniali sytuację, to prawdopodobnie nie opowiedzieliby się za proponowanym przez Garcię ponownym otwarciem zlikwidowanych niedawno szkół publicznych. Przez lata uznawane za najgorsze w mieście, nie wywiązujące się z nałożonego na nie obowiązku nauczania, pochłaniające miliony dolarów, zwykle położone w dzielnicach o najszybciej spadającej liczbie mieszkańców. W tej chwili ponad 95 proc. uczniów tych placówek uczęszcza do innych, lepszych i dających jakieś perspektywy.
Gdyby wyborcy zdawali sobie sprawę z finansowej sytuacji miasta, nie uwierzyliby w zapewnienia dotyczące zatrudnienia dodatkowego tysiąca funkcjonariuszy policji, co według tego kandydata niemal natychmiast rozwiąże problem przestępczości. Problem w tym, że dodatkowy tysiąc etatów, to tysiąc planów emerytalnych, ubezpieczeń zdrowotnych i świadczeń. Gdyby mieszkańcy uważnie śledzili wiadomości wiedzieliby, że głównym powodem obecnych problemów Chicago są właśnie niekontrolowane systemy emerytalne i świadczenia dla pracowników sektora publicznego. Dlatego wypłacane przez obecnego burmistrza nadgodziny dla zatrudnionych już policjantów, mimo że pochłaniają miliony dolarów rocznie, na dłuższą metę są tańszym dla podatników rozwiązaniem.
Kolejnym hasłem, które przypadło wyborcom do gustu, jest ponowne utworzenie wybieralnej rady edukacji. Bo w ten sposób ogranicza się kontrolę burmistrza nad tym ciałem i być może zmniejsza jego wpływy. Jednak wówczas częściowo utracone wpływy w radzie odzyskują związki zawodowe, których głównym celem jest utrzymanie świadczeń i pensji nauczycieli oraz osób odpowiedzialnych za funkcjonowanie systemu szkolnictwa. Na jakiekolwiek reformy nie byłoby wówczas szans. Wielu obserwatorów lokalnej sceny politycznej zauważa zresztą, że Garcia jest typowym przedstawicielem klasy politycznej popieranym przez związki ze względu na głoszone hasła, który później obwiniany jest przez te same organizacje za próby balansowania budżetu kosztem pieniędzy pożyczanych z publicznych funduszy emerytalnych.
Podczas niedawnych wyborów wszystko to nie miało jednak większego znaczenia. Zamiast skomplikowanym wyliczeniom, wyborcy poświęcili więcej uwagi kamerom na skrzyżowaniach, dziurawym ulicom i mało przyjaznej powierzchowności burmistrza. Oczywiście są to dla każdego miasta ważne sprawy i właśnie dlatego Emanuel nie uzyskał wyniku gwarantującego mu reelekcję.
7 kwietnia o zwycięstwie jednego z kandydatów może więc zadecydować nie rachunek ekonomiczny, ale – jak to często w polityce bywa – populistyczne hasła. Jednym z nich są właśnie wspomniane kamery na skrzyżowaniach. Dla przeciętnego mieszkańca Chicago nie perspektywa podniesienia o 100 proc. podatków jest palącym problemem, ale otrzymywane kilka razy w miesiącu mandaty. Gdyby jeszcze chodziło o bezpieczeństwo...
Od momentu ich zainstalowania w 2002 r. urządzenia te przyniosły do budżetu miasta ponad 500 milionów dolarów. Jednak aż 2/3 mieszkańców uważa je za niepotrzebne, wręcz szkodliwe. Głównie dlatego, że do obiecywanej poprawy bezpieczeństwa zbytnio się nie przyczyniły, wydrenowały natomiast kieszeń niejednemu kierowcy.
Jesus Garcia obiecuje ich likwidację. Już sama deklaracja tego typu wystarczy tysiącom osób na poparcie jego kandydatury. Czy rzeczywiście je zlikwiduje? Prawdopodobnie nie, bo stanowią poważny zastrzyk finansowy dla deficytowego budżetu. Nawet jeśli samo ich istnienie komuś nie przeszkadza, to już zaangażowanie burmistrza w przyznanie kontraktu firmie Xerox tak. Dokładne przewertowanie dokumentów wykazało, że zaledwie na kilkanaście dni przed podpisaniem umowy na instalację i obsługę kamer, jeden z jego czołowych doradców w Kongresie, John Borovicka, został lobbystą pracującym dla firmy reprezentującej interesy Xerox w kontaktach z rządem. Właśnie takie nie do końca wyjaśnione zależności sprawiają, że Emanuel zraził do siebie wielu wyborców. Bo przecież w lutym 2013 roku firma John C. Corrigan & Associates została wynajęta przez Xerox do reprezentowania w Chicago. W październiku tego samego roku Corrigan & Associates zatrudniło Borovickę jako lobbystę reprezentującego Xerox. Zaledwie 18 dni później administracja miasta przyznała firmie Xerox kontrakt opiewający na 44 miliony dolarów. Przypadek? Nawet jeśli, to dla wielu wyborców trudny do przełknięcia.
Mimo wszystko przegrana Emanuela w kwietniowej dogrywce jest bardzo mało prawdopodobna, bo należy jeszcze wziąć pod uwagę głosy oddane na innych kandydatów, ich programy i sympatie. Ważna jest też frekwencja, która w kwietniu będzie wyższa, choćby ze względu na pogodę i długość dnia. Nic jednak nie jest przesądzone i nie można porażki burmistrza wykluczyć. Tak, czy inaczej politycy w Chicago otrzymali sygnał, że zasady gry się tu zmieniają.
Na podst. Chicago Tribune, Newgeography.com, ibtimes.com,
opr. Rafał Jurak