– No co ty?! Niech idzie, trochę pracy dobrze mu zrobi. Ostatnio jest nieco nadopiekuńczy i zaczyna mnie denerwować... Pewnie, że pójdzie!
Billy zdawał się nie słuchać, racząc się winem w zdecydowanie zbyt szybkim tempie.
– Hej, Billy, tam w tym Camp Lohikan słyszałem, ktoś w nocy podchodzi pod domki dzieciaków. Któryś z wychowawców to Ranger, ale nie daje rady złapać człowieka. Coś ci może wiadomo?
– Co mówisz? – Indianin naprawdę się zdziwił. – Ranger nie daje rady?
– Ciekawe, nie? Nic nie słyszałeś?
– Słyszeć nie słyszałem, ale domyślam się, kto może się tak zabawiać.
– Kto? – spytała Jill.
– Przecież młody Baxter chce być Rangerem i ciągle truje mi, żebym go szkolił. Jak nic urządził sobie w Como poligon.
– Z tego mogą być jakieś kłopoty? – Polak wolał się upewnić.
– Nie, skąd! Gówniarz robi sobie podchody, ale pogadam z nim i będzie spokój, więc nie przejmuj się. Z drugiej strony widzę, że nieźle sobie radzi, robiąc Rangera w konia... No, no!
– Adam odetchnął z ulgą. Zdecydowanie wolał, żeby takie problemy omijały go z daleka.
– A jak tam u ciebie? Szykujesz już sobie jakąś babę na stałe? – spytał Billy. – Najlepiej znajdź taką, jak moja żona. Nie ma lepszej – stwierdził ze znawstwem i przyciągnął Jill do siebie.
– Właśnie wczoraj sąsiadka mnie chciała swatać z jakąś pielęgniarką – odpowiedział tajemniczo Adam. – Uwierzylibyście?
– No to pięknie! – ucieszył się Indianin. – A sama sąsiadka nie... ten tego?
– Adam roześmiał się na samą myśl o jego ewentualnych podchodach do pani Morris.
– To staruszka, niedawno pochowała trzeciego męża.
– A tak poważnie, to jesteś z kimś? – spytała z zainteresowaniem Jill.
Polak sposępniał i zamilkł. Patrzył dłuższą chwilę w płomyki ognia, radośnie tańczące w kominku, a potem spojrzał na przyjaciół.
– A czy znajdę taką, jak Basia? Gdzie? Tu, w Stanach? Szukałem wszędzie, ale drugiej takiej nie ma. Umarła trzynaście lat temu i nic tego nie zmieni.
Jill objęła go za szyję i przytuliła mocno. Billy rozlał z butelki resztkę wina.
– A tak z innej beczki – mówił dalej Polak – to dostałem propozycję powrotu do Polski, żeby pomagać szkolić wojskowe jednostki specjalne.
– Ty? – zdumiał się Billy. – Przecież ciebie uważają tam za bandytę! Chociaż, prawdę mówiąc, lepiej trafić nie mogli.
– I co zrobisz? – spytała kobieta.
– Nie wiem. Z decyzją nie muszę się śpieszyć, oferta jest otwarta. Podobno nawet zatuszowali moją przeszłość. Już nie jestem dezerterem i na wiosnę może faktycznie odwiedzę stary kraj... W końcu ojczyzna.
– No to za Polskę i Polaków. Na zdarowie!
Adam rozchmurzył się i pociągnął solidny łyk znakomitego wina.
– Za przyjaźń polsko-indiańską! – odwzajemnił gest gospodarza. – W końcu losy naszych narodów mają ze sobą wiele wspólnego.
– Taak jest! Za przyjaźń polsko-indiańską i za przyjaźń w ogóle! Hic!
ROZDZIAŁ XVIII
Lot z Nowego Jorku do Warszawy przebiegał bez zakłóceń. Adam musiał przyznać, że stewardesy w Polskich Liniach Lotniczych faktycznie były śliczne; nadzwyczaj sprawnie i troskliwie zajmowały się pasażerami w trakcie kilkugodzinnej podróży.
Z ukrytych głośników zabrzmiał głos pilota.
– Proszę państwa, za około piętnaście minut będziemy lądować w Warszawie. Panuje piękna, słoneczna pogoda, a temperatura powietrza wynosi 22 stopnie Celsjusza. W imieniu załogi dziękuję za spędzony z nami czas i mam nadzieję, że lot minął państwu w miłej atmosferze.
Warszawa z lotu ptaka wyglądała zupełnie inaczej, niż Nowy Jork. Jakoś dziwnie... swojsko. Adam poczuł, że ogarnia go fala obezwładniającego wzruszenia. Oczy stały się wilgotne i pewnie popłynęłoby z nich kilka łez, gdyby nie bezgraniczne zdziwienie. Tak naprawdę z Polską łączyło go niewiele – niezbyt szczęśliwe dzieciństwo i jeszcze mniej udana wczesna młodość.
A jednak czuł, że wraca do domu, którego w Ameryce przecież nie miał i zupełnie nie wiedział jak go szukać.
Port lotniczy Okęcie był mikroskopijny w porównaniu z tymi, które miał okazję odwiedzać, lecz widząc go, Adam ponownie poczuł wzruszenie.
Odprawa paszportowa przebiegała sprawnie. Urzędnik celny spojrzał do jego amerykańskiego paszportu i uśmiechnął się na widok zapisanego tam nazwiska.
– Pewnie przyjechał pan zobaczyć kraj swoich przodków. Z nazwiska wnioskuję, że jest pan z pochodzenia Polakiem. Będzie się u nas panu podobało – stwierdził celnik z życzliwym uśmiechem, posługując się całkiem niezłą angielszczyzną.
– To prawda. Płynie we mnie więcej polskiej krwi, niż pan myśli, a Polska jest tylko jedna – odpowiedział Gawlik po angielsku.
Odwzajemnił uśmiech i odszedł w stronę hali głównej, zostawiając za sobą lekko skonfundowanego człowieka, który nie do końca rozumiał, o co dokładnie chodziło przybyszowi.
Przy wyjściu z budynku lotniska przywitało go zapowiadane przez kapitana LOT piękne słońce. Pełną piersią wciągnął rześkie powietrze, jakże inne niż to w Nowym Jorku. Brak było zgiełku wielkiego miasta, panował spokój i raczej ospała atmosfera.
– Go downtown? – zaproponował usłużnie mężczyzna w średnim wieku.
Adam odwrócił głowę, domyślając się, że propozycja dotyczy usługi taksówkarskiej. Słyszał, że opłata za przejazd z lotniska do centrum miasta bywa nawet dziesięciokrotnie wyższa, niż normalnie. Jednak nie zamierzał się tym dzisiaj przejmować.
– Tak jest, go downtown. A how much mi pan policzy? – pokpiwał sobie z angielszczyzny taksówkarza.
Ten jednak nie załapał dowcipu.
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów