„Ludzkie istnienie musi być pewnego rodzaju błędem…”
(A. Schopenhauer).
Już można by uznać, że koniec z „ biciem dziecięcia”, bo ileż można się nad nim pastwić, szczególnie, że ono nasze, polskie, piastowskie, a może nawet sarmackie! Są przecież jakieś granice zdrowego rozsądku, które nam każą ten proceder ostatecznie zakończyć, a tu wielkie „a kuku” i nic z tego. Okazuje się bowiem, że nie ma nic bardziej zajmującego jak pastwienie się nad kimś (lub nad czymś). Ta istotowo ludzka cecha jest nie tylko pierwotnie zakorzeniona w naszym stosunku do innych, ale jest przede wszystkim niewykorzenialna, co znaczy że była, jest i będzie wiecznie żywa. Pastwienie bowiem, w jakiejkolwiek formie je przedstawimy, czy jakąkolwiek formę ono samo przyjmie (pejczem, plotką, pomówieniem, donosem, torturami, intrygami, manipulacją, etc.) jest niczym innym, jak nękaniem nieustannym innej osoby, która nam zaszła za skórę (często bez istotnego powodu). Żeby się tej „zaskórności” czy też „zaszłości” pozbyć (to znaczyć podreperować urażoną dumę) nie przebieramy w środkach. Kultura (zbiór społecznych norm i regulacji) nam w tym niezwykle pomaga, mimo że można by myśleć, że pastwienie samo w sobie jest nie-kulturalne, a jednak trzeba nam zgodnie z umową społeczną zawsze coś lub kogoś pomścić, wziąć odwet, pokonać, zwyciężyć, postawić na swoim, jednym słowem zrobić wszystko, żeby pokazać swoją „superiorystyczną” postawę wobec wszystkich i wszystkiego. Nie pozostaje nam w efekcie nic innego jak rozkoszować się głośnym nawoływaniem: „Bij Moskalu polskie dziecię!”
Jak już cytowałem w tym tekście wielokrotnie, ojciec Anthony de Mello mówi o tych /kulturowych/ uwarunkowaniach bardzo otwarcie i bez ogródek, składając na ich karb nasze niedoskonałości, małości i nieludzkości. To właśnie brak samo-świadomości, czyli brak świadomości samego siebie - co w istocie sprowadza się do braku umiejętności odczytywania i krytycznego stosunku do „matryc” środowiskowych (rodzina, praca, dom, kościół, państwo, partie polityczne, etc.) - jest największym dramatem ludzkiego bytowania tu i teraz. Ta dramatyczność wyraża się w prowadzeniu życia nieautentycznego, bo nie swojego, nie indywidualnego, a jedynie skrojonego według wymagań i oczekiwań, jakie inni mają wobec mnie.
„/Piekło to inni/ – powiedział Sartre. Trwając w takim stanie zależności, trzeba być zawsze w pełnej gotowości, nigdy nie wolno pozwolić sobie na luz. Trzeba żyć tak, by zaspokoić oczekiwania. Być z ludźmi oznacza życie w napięciu. Być bez nich oznacza udrękę samotności, ponieważ brakuje ci ich. Utraciłeś zdolność widzenia ich takimi, jacy są w rzeczywistości i adekwatnego reagowania na ich ruchy, gdyż twoja percepcja przyćmiona jest potrzebą uzyskania narkotyku. Widzisz ich o tyle, o ile dają ci nadzieję otrzymania narkotyku lub stanowią groźbę jego utraty. Zawsze świadomie czy nieświadomie, w taki właśnie sposób patrzysz na ludzi Czy dostanę od nich to, czego chcę, czy też nie? A jeśli nie mogą oni dostarczyć narkotyku, przestają mnie interesować.
(…)
Strać rozum i dojdź do zmysłów. Niestety ludzie powariowali i stają się coraz większymi nałogowcami, ponieważ nie potrafią cieszyć się życiem, sięgają po coraz to większe dawki narkotyków”. (Przebudzenie, s.174/175)
Oddalamy się od siebie (swego autentycznego, pierwotnego wymiaru) głównie przez definiowanie tego, czym nie jesteśmy (albo czym moglibyśmy być, a nie jesteśmy), jednym słowem koncentrujemy się na tym czym nie jesteśmy, zamiast na tym, co umożliwi nam odsłonięcie rąbka tajemnicy tego, czym jesteśmy. Trzeba jednakowoż przyznać, że „rąbek ów” jeśli nawet bardzo niewielki i jeśli w ogóle możliwy do wspomnianego „uchylenia” jest swoistym wyzwaniem /niemożliwości/. Sprawia nam wiele trudności proces jego /uchwycenia/. Victor F. Frankl odrzuca w ogóle taką możliwość, twierdząc, że dążenie do autentyczności istnienia i samo-świadomości jednostkowej może być jedynie ubocznym produktem transcendowania ku innemu komuś lub czemuś i jest nieskończonym i jednocześnie niemożliwym do sfinalizowania procesem.
Z jednej strony bowiem żyjemy w klątwie przeszłości/historii (fascynujący fragment poświęca tej kategorii Roman Ingarden na stronie 47 swej Książeczki o człowieku), z drugiej w klątwie kultury, która deformuje nas i wciska w swe schematy, reguły, etykiety, regulacje i oczekiwania. Jak pisze Ingarden:
„Człowiek (…) musi przekraczać jej granice, ale nigdy nie może w pełni zaspokoić swej wewnętrznej potrzeby bycia człowiekiem”. (s.17)
To tragiczne zapętlenie przywodzi nas pod mur niemożności i niemożliwości. Bo jeśli nie możemy być autentyczni i nie możemy być w pełni sobą, jeśli jesteśmy skazani na bycie w kontekście zaspakajania czyichś oczekiwań i norm to dobijamy do ściany, a tę granicę naznaczają ograniczenia naszego umysłu. Mówi o tym dobitnie i wprost znakomity rumuński pisarz Mircea Cartarescu w jednym z wywiadów:
„Kafka napisał parabolę, której bohater odbywa długą i męczącą podróż. W pewnym momencie dociera do wysokiej ściany. Uświadamia sobie, że to jego czoło. Moją ambicją artystyczną i intelektualną jest przebicie się przez ten mur. Czuję się upokorzony ograniczeniami, które nakłada na mnie mój własny umysł”. (w: Dziecko urodzone w lochu)
Zarówno jednak Mircea Cartarescu, jak i Frakl, Ingarden czy de Mello nie maja wątpliwości (starając się pokonać upokorzenie niemocy i niemożliwości człowieczej kondycji), że trzeba nieustannie podejmować tę istotowo syzyfową pracę, bo to jest obowiązek człowieka myślącego. Sensowność tego obowiązku (pozornie naznaczonego absurdem) zasadza się na oczywistej kwestii odpowiedzialności. Tylko my ostatecznie (nie Oni i nie INNI) jesteśmy odpowiedzialni za samych siebie i finalnie tylko my będziemy musieli dać świadectwo swojej autentyczności (prawdziwości).
„Choć dysponujemy myślami proroków i pomocą łaski, wędrówkę trzeba odbyć samemu. Żaden nauczyciel nie weźmie nas na plecy i nie zaniesie do celu. Nie ma z góry ustalonych formuł. Rytuały są jedynie pomocami naukowymi, a nie nauką samą w sobie. Możemy spożywać wyłącznie zdrową żywność, odmawiać przed śniadaniem pięć zdrowasiek, modlić się twarzą zwróconą na wschód albo na zachód, chodzić w niedzielę do kościoła, lecz to nie przywiedzie nas do celu wędrówki. Nie ma takich słów ani nauk, które zdejmą z wędrującego droga rozwoju duchowego konieczność wypracowania własnych sposobów, wysiłek i lęk odnajdywania własnych ścieżek w jego konkretnym przypadku, które zaowocują zespoleniem jego jaźni z Bogiem.
Nawet jeśli w pełni rozumiemy to zagadnienia, droga rozwoju duchowego pozostaje tak samotna i tak trudna, że często tracimy odwagę. Fakt, że żyjemy w wieku nauki, aczkolwiek pod pewnymi względami pomocny, wywołuje jeszcze większą bojaźń. Ponieważ wierzymy w mechaniczne zasady rządzące wszechświatem, nie wierzymy w cuda. Dzięki nauce wiemy, że zamieszkujemy samotną planetę krążącą wokół przeciętnej wielkości gwiazdy zagubionej w jednej z milionów galaktyk. Pokazując nam nasze miejsce w ogromnym wszechświecie, nauka wpaja nam wizerunek nas samych jako z góry zaprogramowanych i rządzonych przez siły wewnętrzne niepodlegające naszej woli: chemię mózgu i tarcia między naszym nieświadomym a świadomością, które zmuszają nas, byśmy czuli się i zachowywali w określony sposób nawet wtedy, gdy uzmysłowiamy sobie, że nie wiemy, co czynimy. Zastąpienie mitów informacją naukową sprawiło, że doskwiera nam poczucie, iż jako jednostki nie mamy żadnego znaczenia. Jakie bowiem znaczenie może mieć człowiek, a nawet cała ludzkość, skoro rządzą nami wewnętrzne, chemiczne i psychologiczne siły, których nie rozumiemy, we wszechświecie tak ogromnym, że nawet nauka nie potrafi go zmierzyć? (Droga rzadziej wędrowana, s. 355/356)
To już naprawdę i ostatecznie koniec artykułu!
Zbyszek Kruczalak