W sferze polityki zagranicznej, mimo silnej retoryki partyjnej, zarówno demokraci i republikanie realizowali dotąd zasadę, że różnić można się w kwestiach wewnętrznych, a na zewnątrz powinno się prezentować jednolite stanowisko. To słynne powiedzenie „Politics stops at the water’s edge” zasugerował w 1947 r. republikański senator Arthur Vandenberg. Oczywiście nie chodzi o dosłowną „krawędź wody”, ale miejsce, w którym partyjne interesy muszą ustąpić dobru kraju. Do tej pory amerykańscy politycy zwykle potrafili zatrzymać się w ostatniej chwili. Obecnie nic nie wskazuje, by choćby zwalniali.
Wspomniana przed chwilą zasada zastosowana została powszechnie za czasów administracji prezydenta Trumana, gdy senator Vandenberg odrzucił izolacjonistyczne poglądy na amerykańską politykę zagraniczną na rzecz bardziej międzynarodowego spojrzenia na świat, co pozwoliło mu wspólnie z przedstawicielami obydwu partii doprowadzić choćby do powstania organizacji NATO. Jedna z głoszonych przez niego zasad mówiła, iż politycy amerykańscy powinni prezentować jednolity front wobec innych krajów, niezależnie od różnicy zdań w dyskusjach wewnętrznych. Złamanie tej zasady osłabiało według niego Stany Zjednoczone na arenie zagranicznej. Przez kolejne kilkadziesiąt lat większość polityków stosowała tę doktrynę podczas podróży i wystąpień zagranicznych, choć zdarzały się wyjątki. Nigdy jednak na tak dużą skalę jak w ostatnich latach.
Wygląda na to, że obydwie partie na jakiś czas, a być może na stałe, odłożyły zasadę Vandenberga na wysoką półkę i rozpoczęły publiczne pranie brudów. W czasach powszechnego internetu, setek kanałów informacyjnych i błyskawicznego przesyłu danych, takie dyskusje nie ograniczają się wyłącznie do terenu USA. Ich obserwatorem jest cały świat, który wyciąga wnioski. Jeszcze gorzej, gdy zasada ta łamana jest świadomie, choćby w postaci listu podpisanego przez kilkudziesięciu senatorów sugerującego władzom innego, wrogiego państwa, iż jakiekolwiek decyzje prezydenta USA nie mają większego znaczenia.
Za i przeciw
Niektórzy uważają, że zasada Vandenberga powinna wciąż być przestrzegana, a jakiekolwiek utarczki z obecną administracją nie powinny być dyskutowane na oczach świata. Inni przekonują, że w obecnych czasach to niemożliwe, by prezentowanie jakichkolwiek poglądów partyjnych lub krytyki rządu nie zostało odebrane właśnie jako łamanie tej doktryny. Zwłaszcza, że sprzeczki demokratów z republikanami dotyczą teraz prawie każdego tematu. Dyskusja trwa.
Próbując nie dopuścić do podpisania porozumienia pomiędzy Iranem, Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi, 47 republikańskich senatorów wystosowało do władz Iranu list, który przez wielu uznany został za jedno z najpoważniejszych uchybień we wspólnej polityce zagranicznej od co najmniej pokolenia.
“Znaleźliśmy się na nieznanym terenie – mówi David Rothkopf, autor książki poświęconej Radzie Bezpieczeństwa Narodowego – Od pewnego czasu mieliśmy do czynienia z eskalacją stronniczości w polityce, ale w tej chwili zaczyna to być niebezpieczne”.
Demokraci, ale także część republikanów, uważają, że brak jedności wprowadza spore zamieszanie zarówno wśród sojuszników jak i przeciwników, a to z kolei sprawia, iż Stany Zjednoczone zaczynają jawić się jako niewiarygodny partner we wszelkich negocjacjach.
– To szkodzi Ameryce – uważa Sandy berger, były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w latach 90., odnosząc się do listu skierowanego do przywódcy Iranu i podpisanego przez 47 senatorów.
– Osłabia to naszą pozycje w świecie, wiarygodność obecnego prezydenta prowadzącego negocjacje, a także przyszłego, który je będzie kontynuował – dodaje Berger.
List opublikowany został tydzień po wizycie premiera Izraela, Benjamina Netanyahu, który w Kongresie USA wygłosił przemówienie dotyczące programu nuklearnego Iranu i polityki USA wobec tego kraju. Jego przemówienie tylko przyspieszyło to, co obserwowano od dawna – coraz głębszą linie podziału we wszystkich sprawach. Amerykańscy politycy, podobnie jak społeczeństwo, nie byli w takim stopniu podzieleni co najmniej od 20 lat.
“Nigdy nie widziałem tak trudnej sytuacji – mówi William Cohen, były republikański senator ze stanu Maine, a także Sekretarz Obrony w administracji Billa Clintona – Zwykle trzymaliśmy się zasady, że różnice poglądów zanikają w obliczu interesu państwa”
Senator Cohen myli się, bowiem podobne sytuacje już w przeszłości się zdarzały. Choćby w okresie Zimnej Wojny. Wspólny front partii demokratycznej i republikańskich wobec krajów komunistycznych zaczął kruszyć się w późnych latach 60. w związku z wątpliwościami narosłymi w wyniku wojny prowadzonej przez USA w Wietnamie. Pod koniec konfliktu dyskusje na temat wiodącej roli Stanów Zjednoczonych uprawiane były nie tylko w mediach i podczas prywatnych spotkań, ale również w czasie wystąpień w Kongresie.
Senator Tom Cotton z Arkansas, autor listu skierowanego do przywódców Iranu, publicznie przyznał, że jego celem jest storpedowanie szans prezydenta Obamy na osiągnięcie porozumienia z tym krajem. Udało mu się pozyskać 47 podpisów senatorów swej partii i poparcie części społeczeństwa po upublicznieniu listu.
Wśród komentarzy zdecydowanie dominują słowa krytyczne. Nawet konserwatywne media ostrożne są w wypowiedziach na ten temat i nie polemizują zbytnio z niektórymi określeniami wysuwanymi pod adresem senatorów podpisanych pod listem. Wśród nich znalazły się oskarżenia o złamanie prawa, a nawet określenie „zdrajcy”. Media sympatyzujące z administracją domagają się postawienia ich przed sądem, konserwatywne przekonują, że autorzy listu mieli na względzie dobro kraju i podjęli próbę przypomnienia zasad regulujących stosunki pomiędzy urzędem prezydenta, a Kongresem.
Autorzy listu mają rację, że bez ratyfikacji przez Kongres umowa nie nabierze pełnej mocy prawnej w tym kraju. Słusznie zauważają, że władze Iranu nie do końca rozumieją prawo obowiązujące w USA i system, jaki narzuca Konstytucja. Mają rację pisząc, iż zarówno Kongres, jak i kolejny prezydent mogą podpisaną w ten sposób umowę dość łatwo unieważnić.
Warto zwrócić uwagę, że republikański senator Corker, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych i krytyk polityki uprawianej przez obecną administrację wobec Iranu, nie podpisał wspomnianego listu. Według niego nie wnosił on niczego nowego i mógł zaszkodzić dotychczasowym rozmowom. Teraz jednak, dzięki inicjatywie swych kolegów, będzie miał większy wpływ na końcową treść dokumentu. Broniący inicjatywy senatorów zwracają uwagę, że umowa z Iranem jest obecnie jedną z najważniejszych dotyczących bezpieczeństwa kraju i urzędujący prezydent nie może jej podpisać bez konsultacji z ustawodawcami. Konstytucja nie wspomina bowiem ani jednym słowem, że prezydent ma wolna rękę w takich sprawach.
Z drugiej strony sporo racji mają ci, którzy uznali list za przejaw naiwności i poważne odstąpienie od obowiązujących w polityce zagranicznej zasad. Jared Polis, demokrata z Kolorado, nazwał na Twitterze autora listu „Teheran Tom” i stwierdził, że pismo to jest właściwie prośbą do władz Iranu, by pomogły w walce z dyplomacją Stanów Zjednoczonych.
Wielu innych polityków, nawet zgadzających się z treścią podpisaną przez senatorów zauważa, że list powinien być wysłany do Białego Domu i władz Kongresu, niekoniecznie Irańskich przywódców. Nawet zgłoszenie zastrzeżeń do sądu byłoby lepszym rozwiązaniem – uważa część polityków w Waszyngtonie. W ostatnich dniach podobne opinie pojawiają się też wśród części polityków podpisanych pod dokumentem.
Przy tak wielkiej polaryzacji społeczeństwa jakakolwiek dyskusja na temat zasadności napisanego listu jest trudna. Według ostatniego sondażu McClatchy-Marist, przeprowadzonego na początku marca, zaledwie 8 proc. republikańskich wyborców popiera działania Baracka Obamy, podczas gdy wśród demokratów odsetek ten przekracza 68. Jakakolwiek merytoryczna dyskusja na temat polityki rządu jest chwilowo niemożliwa. Republikanie uważają, że prezydent Obama sam jest wszystkiemu winien, gdyż na siłę starał się zerwać z polityką swego poprzednika, George W. Busha, odsuwając nawet korzystne dla kraju jej elementy, ale niezgodne z hasłami prowadzonej wcześniej kampanii przedwyborczej. Jego awersja do konsultacji z Kongresem też nie przyniosła korzyści administracji.
Wynikający z różnicy poglądów, podpisany przez 47 republikańskich senatorów list, uznany został za niespotykaną dotąd ingerencję w polityczne negocjacje Stanów Zjednoczonych.
Z drugiej strony, wyjątkowa zbieżność poglądów obydwu partii w przeszłości również kraj sporo kosztowała. Chodzi o rezolucję Gulf of Tonkin przyjętą w 1964 r. przez Kongres. Przy 416 głosach za i zaledwie 2 przeciwnych ustawodawcy zezwolili prezydentowi na ingerencję militarną w Azji bez konieczności wypowiadania wojny. Konsekwencją był Wietnam, wydatek setek miliardów dolarów oraz ponad 58 tysięcy zabitych żołnierzy amerykańskich.
Wielu emerytowanych polityków i wysokich urzędników wspomina czasy, gdy Kongres potrafił zajadle debatować bez uciekania się do kontrowersyjnych metod działania.
Choćby w 1991 roku, gdy chodziło o autoryzację ataku na wojska irackie w Kuwejcie. W czasie burzliwych obrad nie stosowano personalnych ataków jakich świadkami jesteśmy dzisiaj. Stosunkiem 52-47 George H.W. Bush uzyskał wtedy zgodę na prowadzenie działań militarnych w tamtym rejonie. Choć być może upływ czasu sprawił, że teraz patrzymy inaczej na tamte wydarzenia, gdy w rzeczywistości poziom dyskusji politycznej nie różnił się od obecnego?
Partyjne mieszanie się do polityki zagranicznej państwa też się zdarzało. W 1968 roku ówczesny kandydat na urząd prezydenta, Richard Nixon, wysłał swą przedstawicielkę do Południowego Wietnamu, by poprosiła tamtejsze władze o opóźnienie rozmów pokojowych do czasu listopadowych wyborów w USA. Nixon przekonywał, że za jego prezydentury sojusznicy Stanów Zjednoczonych podpiszą umowę na lepszych warunkach, niż oferowane przez prezydenta Lyndona Johnsona. Ten dowiedział się o działaniach kandydata i wezwał do siebie republikańskiego senatora Everetta Dirksena z Illinois. Nakazał mu powstrzymanie nieautoryzowanych rozmów nazywając je „zdradą”.
Nie tylko republikanie
Partia konserwatywna nie ma monopolu na podobne działania. W kwietniu 2007 roku ówczesna przewodnicząca Izby Reprezentantów, demokratka Nancy Pelosi, bez porozumienia z administracją w Białym Domu udała się do Damaszku na rozmowy z prezydentem Syrii Basharem al-Assadem. W tym samym czasie prezydent George W. Bush akurat próbował izolować syryjskiego przywódcę na arenie międzynarodowej.
Bush skrytykował inicjatywę Pelosi określając jej wyjazd jako „mieszane sygnały” wysyłane „sponsorowi terroryzmu”.
Do zagranicznej wycieczki pani Pelosi doszło dokładnie dwie dekady po przyjęciu przez demokratów w Kongresie ustawy zakazującej rządowi korzystania z publicznych pieniędzy w celu obalenia marksistowskiego rządu w Nikaragui. Ronald Ragan wykorzystał więc pieniądze zarobione przez USA na sprzedaży broni do Iranu przekazując je rebeliantom z organizacji Contra. W ten sposób doszło do skandalu znanego jako Iran-Contra.
Przykładów po obydwu stronach jest wiele. Łamanie zasady jedności polityki wobec obcych krajów miało miejsce wielokrotnie w przeszłości i prawdopodobnie dojdzie do tego jeszcze nie raz. Chodzi o to – jak mówią niektórzy – by wiedzieć, kiedy należy się zatrzymać, co na razie wydaje się być trudne do zrealizowania.
Na podst. bloomberg.com, people-press.org, USA Today, freep.com
opr. Rafał Jurak