„Odgrywamy bohaterów, bo jesteśmy tchórzami i świętych, bo jesteśmy źli;
odgrywamy morderców, bo umieramy z pragnienia, by zabić bliźniego,
gramy bo jesteśmy kłamcami od urodzenia”
(Jean-Paul Sartre)
Mamy pewne predylekcje, jakby to jeszcze określono kilkanaście lat temu, czyli pewne skłonności i upodobania do narzucania swoistego schematu czy kliszy na literaturę latynoską, co powoduje, że nieodświeżany, czy raczej nieprzewietrzany stereotyp literatury iberoamerykańskiej ma się doskonale, bez względu na fakt, że nie zawsze i wszędzie ma on z nią coś wspólnego. Rzecz jasna nie jest tak, że „realizm magiczny” jest już „wytrychem” całkowicie stępionym i w związku z tym kompletnie bezużytecznym w czytaniu i interpretowaniu utworów wspomnianego nurtu, ale dobrze jest czasem coś dostrzec no nowo i w nowy sposób, by uniknąć obezwładniającej nudy, która zawsze jest wynikiem działania szablonowego.
Na ten szablon składa się wiele elementów „mitotwórczych”, to znaczy takich, które weszły w obieg powszechny i trwają w nim z uporem, powtarzane bez ładu i składu: magia, tajemnica, bajkowość, mitologizowanie, przenikanie się czasów i przestrzeni, wiara i przesądy, pierwotność, wieczne przemijanie i wieczne trwanie, niewyobrażalnie unikalne i brutalnie banalne i mnóstwo innych określeń, które mają nam objaśnić, opisać i oswoić fenomen literatury iberoamerykańskiej.
Jak napisano w jednej z recenzji:
„Miał całkowitą rację Gabriel García Márquez, gdy powiedział:
/Życie codzienne w Ameryce Łacińskiej świadczy o tym, że rzeczywistość obfituje w nadzwyczajne zjawiska... Rejon Karaibów nauczył mnie widzieć rzeczywistość w inny sposób, nauczył mnie akceptować nadnaturalność jako coś, co tworzy nasze życie codzienne... Historia Karaibów jest wypełniona magią/.
Magią wypełniony jest cały rejon Ameryki Łacińskiej. Ot, gdybym nie przeczytała wcześniej, że książka Eleny Poniatowskiej jest literacką transpozycją relacji autentycznej osoby, skłonna byłabym uznać ją po prostu za powieść utrzymaną w konwencji realizmu magicznego”. [za: Biblionetka.pl]
Czy rzeczywiście Gabriel Garcia Marquez miał rację? A jeśli tak, to na ile? Rację przecież można mieć lub jej nie mieć, można ją mieć częściowo, a nawet można udawać, że się ją ma, gdy w rzeczywistości, jest ona jej brakiem. „Racja” jest czymś względnym i umykającym się swej istocie, jest przecież zawsze subiektywna i zawsze możliwa do sfalsyfikowania, jak zresztą każde twierdzenie. Zatem w jakiś sposób autor „Stu lat samotności” ma rację i jednocześnie jej nie ma? Gombrowicza tak sformułowana kwestia wprowadziłaby w ekstazę, a nam zostaje się przyjrzeć bliżej tej niezwykłości i inności, jaką można dostrzec w prozie Eleny Poniatowskiej.
Póki co jednak, zajrzyjmy do doskonale zarysowanej dyskusji o tym, czy /realizm magiczny/ jest faktycznie /magiczny/ i czy ta magia powieściowej (literackiej) jakości sprzyja, czy też raczej tę jakość pomniejsza?
W obszernym artykule Ewy Kobyłeckiej-Piwońskiej zatytułowanym Mario Vargas Llosa dla początkujących” możemy znaleźć świetnie skompilowaną dyskusję na ten temat:
„Termin realizm magiczny zadomowił się w literaturze w latach dwudziestych ubiegłego wieku, natrafiając w Ameryce Łacińskiej na wyjątkowo sprzyjający grunt. Począwszy bowiem od czasów kolonialnych, kontynent ten był postrzegany – w opozycji do coraz bardziej racjonalnego Starego Świata – jako tajemniczy, podatny na działanie zagadkowych sił, jednym słowem – magiczny. Realizm magiczny – jak sama nazwa wskazuje – próbuje łączyć sprzeczne dążenia do opisania obiektywnej rzeczywistości z próbą odnalezienia w niej elementów tajemniczych, logicznie trudno wytłumaczalnych. Stąd świat przedstawiony jest w zasadzie podobny do tego, który nas otacza, i codzienność, w której żyją bohaterowie jest równie banalna jak nasza. Jednak jej odbiór „zakłóca” raz za razem jakieś fantastyczne zdarzenie lub przedmiot, który „wytrąca” czytelnika z iluzji obcowania ze światem rzeczywistym. W Stu latach samotności, postać potrafi na przykład nagle zniknąć, pozostawiając po sobie jedynie „kałużę cuchnącej i parującej smoły”, co zresztą w najmniejszym stopniu nie wzrusza jej rozmówców. W wydaniu latynoskim, powieści realizmu magicznego z ochotą odwołują się do wierzeń ludów pierwotnych, tak jak one mieszając sferę sacrum ze sferą profanum. I tak na przykład, nie dość, że Piękna Remedios z powieści Garcíi Márqueza zostaje wzięta do nieba, to jeszcze jej szwagierka, Fernanda, martwi się, że zabrała ze sobą prześcieradło. [s.22]
Niektórych twórców i wielu krytyków do szaleństwa i pasji doprowadzało nakładanie tego terminu, bez łady i składu, na całą nieomalże literaturę hiszpańsko języczną, Jeśli coś nie było /realistycznie magicznie/ nie było warte zainteresowania. W tym samym artykule możemy przeczytać:
„Macondo to fikcyjna wioska, w której rozgrywa się Sto lat samotności, a także kilka wcześniejszych opowiadań Garcíi Márqueza. W latach dziewięćdziesiątych, stała się inspiracją dla twórców tzw. grupy McOndo, rozgoryczonych redukowaniem całej latynoskiej literatury do realizmu magicznego. Furora, jaką zrobiła powieść Garcíi Márqueza sprawiła bowiem, że wyczuleni na czytelnicze mody wydawcy ograniczyli się wyłącznie do promowania książek, które stosowały się do kanonów realizmu magicznego. Latające dywany i zmartwychwstające postaci nieodmiennie znajdowały w Europie i Stanach Zjednoczonych swojego czytelnika, a w Ameryce Łacińskiej spotykały się z coraz bardziej niechętną reakcją pisarzy młodego pokolenia. Obowiązek pisania „realistyczno-magicznie” był bowiem nie do zniesienia. Dlatego powołane do życia w 1996 McOndo ironizuje, że realizm magiczny stał się takim samym produktem na sprzedaż jak fast food. Należący do tej grupy pisarze protestują przeciwko cukierkowatemu obrazowi Ameryki rozpowszechnianemu przez epigonów Garcíi Márqueza i definiują latynoską tożsamość odwołując się do popkultury (MTV, Rickiego Martina), slumsów i drapaczy chmur. [s.21/22]
Ta dyskusja toczy się zresztą w od dawna i można ją śledzić gdzieś od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy Carlos Fuentes i inni wielcy pisarze z Ameryki Południowej występowali w roli tak zwanych „ojcobójców”, krytykując bez litości swych poprzedników:
„ /Latynoamerykańską powieść pożarła dżungla/ – zawyrokował w 1969 Carlos Fuentes, mając oczywiście na myśli twórczość nie tyle własną, co swoich poprzedników. Zamknięta w tym co dobrze znane, głęboko osadzona w swojskim krajobrazie, który z kartograficzną precyzją opisywała, powielająca wyświechtane schematy i do bólu moralizująca literatura pierwszej połowy XX wieku nie mogła stanowić punktu zaczepienia dla tych, którzy mieli ją reformować i otwierać na świat w początku lat 60”.[tamże, s.1]
U Poniatowskiej, której „Do sępów pójdę” (tytuł oryginału: Hasta no verte Jesus mio) opublikowano po raz pierwszy w roku 1969, sytuacja ma się znacząco inaczej. W jej powieści mamy: magię i banał codzienności, nadnaturalność i totalną realność, miłość i kompletne jej zaprzeczenie w postaci nie tylko nienawiści, ale głównie strachu przed wymogiem kochania, mamy mit i mamy twardą rzeczywistość historyczną, mamy bajkowość i mamy wojnę, a do tego mamy kobietę/żołnierkę na wojnie (czy raczej nieskończonej ilości wojen, bitew i powstań) w otoczeniu okrucieństwa i powszechnej śmierci, mamy bogactwo i niewyobrażalną biedę, mamy radość i rozpacz. Udokumentowana historia Meksyku splata się z historią duchów i mesmeryzmu, dramat społeczny i polityczny Meksyku początków XX wieku z bajkową wersją dziejów tego niezwykłego kraju.
Kontynuacja w przyszłym tygodniu
Zbyszek Kruczalak