Dwa tygodnie temu wspomniałem w tym miejscu o zaproponowanym nieco wcześniej obowiązku głosowania. Po liczbie listów i komentarzy wnoszę, że temat wzbudził większe od spodziewanego zainteresowanie. Kilka osób podejrzewało nawet, że był to mój pomysł, w związku z czym pojawiło się kilka cierpkich sformułowań. Pomijając fakt, że propozycja wyszła od urzędującego prezydenta, a wcześniej grupy senatorów, pomyślałem że warto jeszcze kilka słów na ten temat napisać. Zwłaszcza, że zakończone właśnie wybory uzupełniające w Chicago miały wyjątkowo niską frekwencję - poniżej 30 proc., a w głosowaniu na przedmieściach odnotowano tylko nieco wyższą – powyżej 30 proc.
Większość osób wypowiadających się na ten temat nie życzy sobie, by je do czegokolwiek zmuszać, co akurat łatwo zrozumieć, choć pojawia się tu osobny temat traktujący o tym, do czego społeczeństwo, w którym żyjemy może nas zmusić. Pozostawmy to jednak na inna okazję. Część biorących udział w dyskusji nie wierzy, że ich głos miałby jakiekolwiek znaczenie, co zrozumieć można do pewnego stopnia, gdy weźmie się pod uwagę mechanizmy wpływające na nasze decyzje wyborcze.
Jeden argument był jednak inny. Dotyczył wynagrodzenia za głosowanie. Bo skoro jest to pewnego rodzaju poświęcenie – trzeba wstąpić do punktu wyborczego, wypełnić kartę, spóźnić się na rodziny obiad, często wykonując to wszystko w deszczu i po zapadnięciu zmroku - to czemu w ramach zachęty lub zadośćuczynienia nie otrzymać czegoś w zamian. Propozycja bardzo interesująca.
Nie wiem, jaka suma mogłaby zadowolić głosującego, może nieokreślona, w postaci na przykład zniżki przy płaceniu podatków? A może już dwa bilety do kina? Odsuwając na bok wysokość ewentualnego wynagrodzenia zastanówmy się, czy przyniosłoby to oczekiwany skutek. Skoro specjaliści przekonują, że kij, czyli system kar podniósłby frekwencję wyborczą o co najmniej 30 proc. to jaki skutek odniosłaby marchewka?
Krótkie poszukiwania zaowocowały następującymi informacjami: nikt badań na ten temat nie przeprowadził, a jeśli nawet, to zostały one opublikowane w bardzo tajnych periodykach. Jest natomiast sporo spekulacji i zgadywania na ten temat.
Osoby zajmujące się badaniem zachowań jednostki i zbiorowości od dawna wiedzą, że nawet symboliczne wypłaty gotówki mają na nas spory wpływ. Przykładem może być eksperyment, w którym palacze papierosów podzieleni zostali na dwie grupy. Pierwsza poddana została typowym metodom walki z nałogiem, czyli rozmowom z psychologami opisującymi zgubny wpływ palenia na nas samych i otoczenie, lekarzami przedstawiającymi perspektywy zapadnięcia na nieuleczalne i śmiertelne choroby wynikające z tego nałogu. Do tego wszystkiego poddanym eksperymentowi zaaplikowano chyba wszystkie istniejące metody zastępowania nikotyny w organizmie, od naklejek i gum, po wypisywane na receptę tabletki.
Osoby należące do drugiej grupy nie musiały przechodzić tego wszystkiego. Za każdy dzień bez papierosa wypłacano im niewielką, określoną sumę z obietnicą większego bonusa po przekroczeniu tygodnia, miesiąca, etc.
Po zakończeniu eksperymentu okazało się, że grupa motywowana finansowo uzyskała znacznie lepsze wyniki w walce z nałogiem, niż przekonywana metodami konwencjonalnymi.
Innym przykładem mogą być uczniowie i studenci. Gdy odsuniemy na bok wszystkich, którzy wchłaniają wiedzę w przekonaniu, iż jest to klucz do sukcesu w późniejszym życiu (jest to niewielka grupa), to wśród pozostałych najlepsze wyniki w nauce osiągają motywowani finansowo. Formy mogą być różne. Jednym jest stypendium, innym obietnica kupna czerwonego kabrioletu przez zamożnych rodziców. Na ten temat powstało wiele prac naukowych i wszystkie podkreślają, że pieniądze, a właściwie perspektywa ich otrzymania, jest poważną zachętą dla młodzieży w wieku szkolnym.
Przykładów jest więcej. Choćby dotyczący nastolatek, którym w ramach innego eksperymentu płacono za dotrzymanie wstrzemięźliwości seksualnej mogącej zakończyć się niechcianą ciążą. Nie udało się dokładnie zbadać, czy dopełniły one obietnicy, czy tylko bardziej uważały, ale wśród otrzymujących nagrodę pieniężną odsetek późniejszych młodych matek był znacznie niższy.
Ktoś może więc zapytać, czemu podobnej metody nie zastosować w stosunku do wyborców? Czemu za pomocą systemu odpowiednio mierzonych nagród pieniężnych nie zachęcić ludzi do głosowania? Okazuje się, że ktoś takie pytanie sobie zadał i postanowił sprawdzić teorię w praktyce.
W wydziale nauk politycznych nowojorskiego Fordham University przeprowadzono odpowiednią symulację, która wykazała, że 25 dolarów w zamian za udział w wyborach podniosłoby frekwencję z 14.9 proc. do 19.2 proc. To dużo. Wynik byłby prawdopodobnie jeszcze lepszy, gdyby zamiast 25 wypłacano 50, a może 75 dolarów. Trudno powiedzieć jakie sumy potrzebne byłyby do osiągnięcia zadowalającej, bo aż 80 proc. frekwencji. Nikt nie jest również w stanie określić, czy system ten okazałby się droższy od milionów przekazywanych z rządu federalnego na programy zachęcające nas do udziału w wyborach.
Dla wielu osób wynagradzanie za spełnienie obywatelskiego obowiązku wydaje się pomysłem niesmacznym. Podobna liczebnie grupa odrzuca wymierzanie kar za jego niedopełnienie. Bo w obydwu wypadkach głosujący byliby zmuszani do tej czynności, choć w inny sposób, a to już niezgodne jest z pewnymi zasadami. Na razie rozwiązania nie ma, frekwencja we wtorek w Chicago wyniosła nieco ponad 28 proc, w związku z czym burmistrza wybrało kilkanaście procent uprawnionych do głosowania. To wcale nie znaczy, że wybór był dla miasta zły, prawdopodobnie przy frekwencji przekraczającej 60 proc. byłby podobny. Chodzi o to, że zdecydowana większość mieszkańców miasta, czyli ci, którzy nie wzięli udziału w głosowaniu, nie powinni teraz narzekać na przyszłe posunięcia władz i z pokorą przyjmować nawet najbardziej niepopularne decyzje. Bo na razie to nie nam płacą za udział w życiu politycznym, ale to my sobie prawo do tego udziału kupujemy.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com