ROZDZIAŁ XIX
Tym razem w sklepie osiedlowym był ruch, a w kolejce do lady stały trzy osoby. Adam ustawił się karnie na końcu ogonka. Ewa szybko obsłużyła stojących przed nim klientów.
– Dzień dobry, pani Ewo. Słowo stało się ciałem i już trzeci dzień z rzędu zachodzę do pani sklepu – powiedział pogodnie.
– Zawsze mi miło pana widzieć, poruczniku.
– Za pierwszym razem dorzuciła mi pani takie pyszne galaretki...
– Wiedziałam, że będą panu smakowały. Ja też je lubię – powiedziała z satysfakcją.
– No właśnie. Dlatego poproszę jeszcze.
Ewa odwróciła się w stronę półek i sięgnęła po pudełko smakołyków.
– A czy przy okazji mogę zadać pani głupie pytanie?
– Hm... Proszę…
– Co taka inteligentna dziewczyna robi, pracując jako ekspedientka w sklepie.
– No tak. Faktycznie głupie pytanie – odpowiedziała z kwaśną miną.
Adam zdał sobie sprawę, że najwidoczniej mylnie zinterpretowała jego intencje.
– Pani Ewo, broń Boże nie próbuję pani podrywać. Na to jestem za stary i za głupi, a pani dla mnie zdecydowanie za młoda. Męczy mnie tylko, dlaczego pani jest tu, a nie gdzieś na studiach. Osoby takie jak pani raczej nie pracują w osiedlowych sklepikach.
– Nie sądzi pan, że za krótko się znamy, bym mówiła panu o takich sprawach?
– Ma pani rację, ale życie jest krótkie. Podobno najłatwiej wygadać się nieznajomemu, więc to, że znamy się zaledwie od kilku dni, powinno przemawiać na moją korzyść.
– Wie pan, że mieszkamy z mamą zaraz pod panem? – spytała ni stąd, ni zowąd.
– Coś takiego! Czyli jesteśmy sąsiadami. Pięknie! I sąsiadowi pani nie powie?
Ewa uśmiechnęła się smutno i spuściła wzrok. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale człowiek stojący przed nią wzbudzał zaufanie i niezwykłe poczucie bezpieczeństwa.
– Od czasu śmierci ojca ledwie wiążemy koniec z końcem, a z mamy renty nie możemy się utrzymać. Studiowałam medycynę. Zawsze chciałam być lekarzem pediatrą. Było to moim marzeniem, ale na marzeniach się skończyło. Musiałam przerwać studia z dość prozaicznych powodów. Nie muszę chyba mówić jakich…
– Przykro mi to słyszeć. Bardzo chciałbym pani jakoś pomóc, ale...
– Dziękuję za dobre chęci, ale nie może mi pan pomóc. W życiu nie można mieć wszystkiego. Pan pewnie się też o tym nieraz przekonał.
Adam spojrzał przygasłym wzrokiem w przestrzeń za ekspedientką.
– Nawet nie zdaje sobie pani sprawy, jak bardzo ma pani rację. Ale nie ma co biadolić – Adam szybko opanował emocje. – Trzeba wierzyć, że los się odmieni. Mam takie przeczucie, że jeszcze panią spotka w życiu wiele dobrego.
– Skoro pan tak mówi, poruczniku... – uśmiechnęła się czarująco.
– Tak trzymać, pani Ewo. Do widzenia!
Zgarnął pudełko galaretek pod pachę i wyszedł.
Czasem samotne wieczory nie były takie dokuczliwe. Zamiast szwendać się po mieście i knajpach, przyjemniej było posiedzieć w domu, choćby bezmyślnie przełączając kanały w telewizorze, lub poczytać coś mniej lub bardziej wciągającego. Tym razem Adam miał głowę zaprzątniętą losem młodej sprzedawczyni. Naprawdę ją polubił. Teoretycznie mógł jej pomóc, bo był bogaty, jak na polskie, i nie tylko polskie warunki, jednak wiedział doskonale, że nie przyjęłaby od niego żadnych pieniędzy, nawet w formie pożyczki.
Rozmyślania przerwał mu dzwonek do drzwi.
– Kogo diabli niosą? – powiedział do siebie i wstał, żeby otworzyć.
Przezornie spojrzał przez wizjer, choć nie przypuszczał, by którykolwiek z jego dawnych wrogów – a kilku się przez te lata uzbierało – szukał go tutaj. Pod drzwiami stał kapitan Andrzej Zwierzchowski.
– Dobry wieczór, poruczniku – kapitan stał przed zadziwionym lokatorem mieszkania numer 4. Trzymał w ręku plastikową reklamówkę. – Mogę wejść?
– Tak, oczywiście – Adam szybko opanował zaskoczenie i zdał sobie nagle sprawę, że niegrzecznie jest trzymać gościa na korytarzu. – Bardzo proszę – wskazał kapitanowi zapraszającym gestem wejście do pokoju.
– Wygląda pan na zaskoczonego…
– Przyznam, że nie spodziewałem się gości – odpowiedział Adam trochę zmieszany.
– Na początek chciałbym panu coś zaproponować, choć może mi nie wypada, bo jestem młodszy, ale jestem też starszy stopniem, więc co tam. Dajmy sobie spokój z tym „pan”. Jestem Andrzej – gość wyciągnął rękę.
Twarz Adama pojaśniała. Uścisnął wyciągniętą do niego dłoń.
– Cieszę się, Andrzej. Siadaj, rozgość się.
Zanim gość zajął miejsce na niewielkiej kanapie, sięgnął do reklamówki i wyciągnął butelkę Jack’a Daniels’a.
– Lubisz?
Adam zatarł ręce z uciechy. Nigdy przesadnie nie przepadał za alkoholem, ale Jack Daniels w miłym towarzystwie – miał dziwne instynktowne przeczucie, że tego człowieka kiedyś nazwie swoim przyjacielem – zawsze wprawiał go w dobry nastrój.
– Przyszedłem, bo dzisiaj na treningu zrobiłeś coś wielkiego. Obaj wiemy, kto komu tak naprawdę jest w stanie dokopać. I ludzie też wiedzą, to nie są jakieś tam wiejskie głupki. Ale nigdy nie zapomnę tego, co tam powiedziałeś i zawsze będę cię za to szanował.
Andrzej sprawnie otworzył butelkę, polał i podniósł szklaneczkę z whisky na znak, że chce się z gospodarzem stuknąć. Adam nie kazał na siebie czekać. Pierwsza porcja trunku spłynęła do żołnierskich gardeł.
– W sumie mogłeś mnie zmieszać z błotem, szczególnie po tym, co ci mówiłem pierwszego dnia, gdy przyjechałeś do jednostki. A jednak żeś tego nie zrobił. Dlaczego? – spytał z autentyczną ciekawością Zwierzchowski.
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów