----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

07 maja 2015

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Na wschodnim brzegu rzeki stanęły trzy legiony liczące niemal 30 tysięcy wyborowych żołnierzy. Dzięki doskonałemu wyposażeniu, przewadze liczebnej i bogatemu doświadczeniu bojowemu armia ta przekonana była o niechybnym zwycięstwie nad ukrytą w lasach i bagnach po drugiej stronie zbieraniną wojowników różnych plemion. Dano sygnał do ataku...

Trzy dni później wielka armia rzymska przestała istnieć. Ocalało tylko kilkunastu żołnierzy, którzy zdołali uciec przez bagna, a kilkuset dostało się do niewoli. Zrozpaczony dowódca, nie mogąc przebić się w stronę Renu, popełnił wraz ze swoimi oficerami samobójstwo. Połączone siły germańskich plemion Cherusków i Tempterów powstrzymały marsz Rzymian na wschód, wyznaczając na wieki granicę wpływów ich imperium. Stoczona w 9 roku n.e. bitwa w lesie Teutoburskim do dziś, ponad 2000 lat później, jest symbolem upokorzenia wielkiej armii przez znacznie słabsze, ale potrafiące wykorzystać przewagę terenu i posiadające odpowiednią strategię oddziały prowadzące wojnę partyzancką.

Historycy wojskowości uważają, że dla amerykańskich sił zbrojnych podobnym punktem zwrotnym był Wietnam. Tak jak Rzymianie nad Renem, tak Stany Zjednoczone na początku konfliktu w południowo-wschodniej Azji jawiły się jako niepokonane. Podobnie jak Rzymianie po bitwie w na początku naszej ery, tak i USA po porażce w Wietnamie odbudowały swą potegę militarną. Jednak przywódcy polityczni nie wyciągnęli odpowiednich wniosków z kosztownej interwencji i wkrótce porażki oraz okupione wysoką ceną wygrane zaczęły pojawiać się częściej, niż dotychczasowe, zdecydowane zwycięstwa.

Owszem, Zimna Wojna zakończyła się sukcesem i to bez konieczności walki zbrojnej, lecz większą rolę grała tu polityka. Ale od czasu porażki w Wietnamie, Ameryka zaangażowała się w dziesiątki różnych konfliktów, z których tylko dwa można tak naprawdę uznać za bezsprzeczne, zdecydowane zwycięstwa. Pierwszym było usunięcie wojsk Saddama Husseina z Kuwejtu w 1991 roku. Drugim zbombardowanie Serbii, co zmusiło ten kraj do negocjacji w 1995 roku. Ostatnie działania wojskowe w Iraku i Afganistanie za zwycięstwa trudno jest uznać, bo konflikty te zamieniły się w podjazdowe bitwy na wzór partyzancki, które nie dość, że nie doprowadziły do planowanego zakorzenienia tam demokracji, to pośrednio spowodowały powstanie Państwa Islamskiego, które w tej chwili stanowi jedno z najpoważniejszych zagrożeń pokoju.

Tytułowe pytanie wydaje się więc uzasadnione, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy coraz więcej krajów próbuje sięgać po technologię atomową, Rosja snuje intrygi, a Chiny inwestują miliardy w uzbrojenie.

Wojny prowadzone w przyszłości przez USA, nie biorąc pod uwagę innych potęg światowych, będą w wiekszości długotrwałe, niezbyt intensywne i bez wyraźnej przewagi. Tak przynajmniej uważają eksperci wojskowi, strategowie, historycy oraz byli pracownicy rządowi. Amerykanów będzie musiało zadowolić coś podobnego do zwycięstwa, będą też musieli zaakceptować odmienny przebieg konfliktów zbrojnych w obecnych czasach.

Dla kraju posiadającego najpotężniejsze siły zbrojne na świecie zaakceptowanie takiej sytuacji może być absurdalne i odebrane przez innych jako strach lub uległość. Przecież roczny budżet obronny USA od czasów ataków z 9/11 przekracza 500 miliardów dolarów, więcej niż w jakimkolwiek innym kraju. Amerykańska armia ma zasięg globalny, dominuje technologicznie i ma potencjalnie największą siłę zniszczenia. Teoretycznie jesteśmy w stanie sparalizować lub zniszczyć każdego wroga. Jednak wojny w jakich USA biorą teraz udział wyglądają inaczej. Najnowocześniejsza i najsilniejsza broń znaczy mniej, niż kreatywne, trzeźwe myślenie. Naloty z powietrza, ataki dronów, a także rozbudowany system elektronicznego podsłuchu nie przyniosły zwycięstwa nad Talibami, czy wojownikami ISIS. Mimo technologicznej przewagi amerykańskie wojsko nie znalazło jeszcze sposobu na unieszkodliwienie improwizowanych, przydrożnych ładunków wybuchowych, charakteryzujących się prostotą budowy i będących jednocześnie najbardziej śmiercionośna bronią, z jaką spotkali się dotąd amerykańscy żołnierze na polu walki.

Bliski Wschód

Cały kraj odczuwa zmęczenie ciągłymi walkami toczonymi w odległych krajach, których końca nie widać i które nie przynoszą zdecydowanego zwycięstwa. Zaczynają pojawiać się głosy, że USA powinny zaakceptować granice swych możliwości i uznać ograniczenia stosowania siły.

W Iraku i Syrii, a także w trwającym konflikcie w Afganistanie, władze w Waszyngtonie zaczęły stosować inną, lżejszą taktykę. Celem jest ochrona granic USA przed atakami terrorystycznymi, niedopuszczenie do zbudowania przez Iran bomby atomowej, obrona sojuszników takich jak Izrael i Arabia Saudyjska, a także zapewnienie swobodnego przepływu ropy naftowej z tamtego regionu. Coraz częściej Stany Zjednoczone posługują się szkolonymi przez siebie miejscowymi oddziałami sprawując jedynie funkcję doradczą i służąc pomocą z powietrza. To jednak osłabia pozycję sił sprzymierzonych, bo doświadczenia ostatnich lat pokazują, iż szkolona armia lokalna nie jest tak dobra jak przeciwnik. Obecna strategia prezydenta Obamy na Bliskim Wschodzie wymaga dobrego wywiadu, politycznych zabiegów i obecności amerykańskich sił zbrojnych w pobliżu. Czasami dochodzi do sprzeczności, choćby wtedy, gdy pomaga się nalotami irańskim wojownikom walczącym z ISIS i jednocześnie wspomaga kampanię saudyjską w Jemenie w walce z ugrupowaniami wspieranymi przez Iran.

Czy to wystarczy do osiągnięcia sukcesu? W opinii wojskowych to zła strategia. Domagają się oni obecności amerykańskiego wojska na miejscu i wprowadzenia zakazu lotów nad częścią Syrii. Utrzymują, że prowadzone działania nie przyniosą zwycięstwa. Sukcesem będzie – mówią – utrzymanie sił ISIS z dala od Bagdadu i zapobieżenie atakowi terrorystycznemu na amerykańskiej ziemi. Według nich będzie to długi konflikt bez zdecydowanej przewagi żadnej ze stron.

Przy obecnym zmilitaryzowaniu świata współczesna wygrana nie oznacza całkowitego zniszczenia przeciwnika, ale wprowadzenie równowagi i spokoju na własnych warunkach. Ciągłe zaangażowanie w konflikty na Bliskim Wschodzie nie prowadzi do tego. Każdy nalot powoduje tylko chwilowy uszczerbek w siłach wroga. Następnego dnia pojawiają się nowi bojownicy ISIS lub Al Kaidy - młodsi, mądrzejsi i silniejsi. Zwycięstwem nie będzie już wprowadzenie demokracji, czy praw dla kobiet w danym regionie, ale zakończenie konfliktu w wyniku porozumienia. Tak jak Rzym przed dwoma tysiącami lat doszedł w końcu do wniosku, że najlepszym sposobem zagwarantowania bezpieczeństwa imperium jest zostawienie w spokoju plemion germańskich, tak Stany Zjednoczone będą być może musiały dojść do podobnych wniosków. Wciąż nękany przeciwnik jednoczy się przeciw nam. Pozostawiony samemu sobie zaczyna na nowo wewnętrzne konflikty, dokonuje podziału sił i przestaje być groźny.

Pozostaje jeszcze Iran. Izrael może liczyć na pomoc USA w razie napaści tego kraju. Nie jest jednak pewne, czy otrzyma ją jeśli zdecyduje się na działanie jako pierwszy. Irańska armia jest potężna i bardzo dobrze wyposażona, głównie w rosyjski sprzęt i broń. Mimo wszystko w razie poważnego konfliktu armia amerykańska będzie dominować na lądzie, na wodzie i w powietrzu. Zginą jednak setki tysięcy ludzi i wyrośnie nowe pokolenie nienawidzące jeszcze bardziej Ameryki. W razie konfliktu w tamtym regionie USA będą musiały bardzo poważnie zastanowić się nad konsekwencjami swego udziału.

Rosja

Na razie problemem zaczyna być Rosja. 7 kwietnia myśliwiec Su 27 niebezpiecznie zbliżył się do amerykańskiego samolotu zwiadowczego nad wodami międzynarodowymi niemal powodując kolizję. Było to kolejne zdarzenie tego typu w okresie ostatnich miesięcy. Putin prowokuje NATO i kraje Unii Europejskiej w rejonie uznawanym przez siebie za rosyjską strefę wpływów. Od przejęcia władzy w 2000 r. systematycznie destabilizuje i neutralizuje byłe republiki sowieckie sympatyzujące z zachodem i stara się poróżnić dotychczasowych sprzymierzeńców z NATO i UE. Tzw. wojna hybrydowa to połączenie działań aparatu propagandy, tajnych agentów, żołnierzy oddziałów specjalnych w przebraniach, gróźb odcięcia dopływu gazu oraz przekupywanie znajdujących się w kryzysie krajów zachodnich. Poza Gruzją, Osetią, przejęciem Krymu i działaniami we wschodniej Ukrainie, władze w Moskwie zaoferowały Grecji tani gaz i pożyczkę na doskonałych warunkach, wspomagają ultra prawicowe partie we Francji, Szwecji, Finlandii, Bułgarii i na Węgrzech. W marcu zagroziły Danii wycelowaniem w nią głowic nuklearnych jeśli zgodzi się na budowę tarczy antyrakietowej na swym terenie. Eksperci przekonani są, że Putin rysuje nową mapę i będzie dążył do realizacji swych planów wszelkimi sposobami, głównie szantażem i groźbami. Znawcy polityki wschodniej nie boją się Rosji za 10 – 15 lat. To kraj wyludniający się, o upadającej ekonomii i coraz bardziej zubożałym społeczeństwie, Obawiają się jednak Rosji w okresie najbliższych 3 lat, wciąż silnej i pod rządami obecnego prezydenta.

Mimo wzmocnienia sił NATO na wschodniej flance wszyscy zdają sobie sprawę, że do konfliktu tam dojść nie może. To scenariusz trudny do wyobrażenia. Tak naprawdę sojusz jeszcze nie przetestował swych możliwości. Wiele jednak wskazuje, że w razie tak niewyobrażalnego konfliktu część krajów członkowskich może przybrać postawę wyczekującego obserwatora. Wielu wyraża obawy, iż Rosja może sięgnąć po Łotwę lub Estonię i tam właśnie powinna skupić się uwaga NATO, choćby w postaci bazy szybkiego reagowania. Prawdopodobnie do tego nie dojdzie, bo USA ograniczają swe siły wojskowe, a inne kraje członkowskie mają problemy z przekazywaniem ustalonych 2 proc. dochodu na cele sojuszu. Nawet jeśli NATO zagrozi Rosji, to Putin może nie potraktować tej groźby poważnie.

Chiny

Niemal każdego dnia chińskie statki wpływają na wody w okolicy wyspy Senkaku na morzu Wschodniochińskim, które władze w Pekinie uznają za im należne. Każdego dnia japońskie kutry straży przybrzeżnej nakazują tym jednostkom opuszczenie terenu. Coraz częściej ich nakaz jest ignorowany. W rejonie narasta napięcie. Niepokoi to nie tylko rząd w Tokio, ale również jego sojuszników, choćby USA. Chiny zbroją się w szybkim tempie, stanowiąc coraz bardziej liczącą się potęgę militarną. Zarówno w Waszyngtonie, jak i w Pekinie są osoby przekonane o nieuniknionym konflikcie zbrojnym pomiędzy obydwoma krajami. Przeciwnicy takiego myślenia przekonują, że Stany Zjednoczone i Chiny więcej zyskują na ekonomicznej rywalizacji i zbyt wiele mają do stracenia w razie sięgnięcia po arsenał wojskowy. Niezależnie od tego, USA obserwują wydarzenia w tamtym rejonie z uwagą i niepokojem.

20 lat temu myśl, że Chiny mogłyby przeciwstawić się militarnie USA, wydawałaby się niedorzeczną. Dziś kraj ten posiada już takie możliwości. Są to choćby pociski Dong Feng 21 mogące zatopić lotniskowiec, czy szereg mniejszych, strategicznie rozmieszczonych na wybrzeżu. Chińskie satelity byłyby w stanie „oślepić” amerykańskie systemy nasłuchu i obserwacji, co wprowadziłoby spore zamieszanie w dowództwie i ograniczyło możliwości bojowe armii USA. Podobnie jak Rosja w Europie, tak Chiny rysują już nową mapę w Azji i na Pacyfiku.

W odpowiedzi Stany Zjednoczone przesunęły 60 proc. floty w tamten rejon, wysłały tam zaawansowane myśliwce F-22 oraz F-35, a także bombowce dalekiego zasięgu B-2 i B-52. W rejonie Pacyfiku krążą też statki wyposażone w Aegis, czyli system obrony przeciwrakietowej.

Mimo eskalacji zbrojeń i rosnącego napięcia warto jednak pamiętać o słowach wypowiedzianych niedawno przez sekretarza obrony USA. Podczas wizyty w Azji Ashton Carter powiedział, że „miną dekady, powtarzam, dekady, zanim jakikolwiek kraj zbuduje potęgę militarną podobną do amerykańskiej”.

Oby nikt z nas nie musiał przekonać się, że miał rację. Dobrze byłoby również, gdybyśmy mniej polegali na swych technologiach i sile rażenia, a więcej na kreatywnym myśleniu i dobrej strategii.

Na podst. Newsweek, Wikipedia, vice.com

opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor