----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

14 maja 2015

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Niedawne badanie Gallupa po raz kolejny wykazało, iż prawie 60 proc. Amerykanów jest gotowych na powstanie trzeciej, liczącej się siły politycznej w kraju. Nic jednak nie wskazuje, by taka miała się w najbliższym czasie pojawić. Gdyby jednak do tego doszło, to rodzi się też pytanie, czy byłoby to dla kraju dobre rozwiązanie.

Zaledwie kilka miesięcy po ubiegłorocznych, jesiennych wyborach do Kongresu, badanie nastrojów wyborców wykazało, że aprobata dla działań obydwu partii spadła do poziomu poniżej 35 proc. W tym samym czasie niemal 40 proc. społeczeństwa określiło siebie jako niezależne, niezwiązane z żadnym ugrupowaniem. We wspomnianym badaniu aż 60 proc. respondentów przyznało też, że chciałoby widzieć na kartach do głosowania reprezentantów trzecią, liczącą się partię polityczną..

Przytoczone liczby powinny przywódców obydwu ugrupowań przyprawić o koszmary senne, jednak nie wyglądają oni na poruszonych i spokojnie opracowują strategię na zbliżające się, kolejne wybory prezydenckie. Być może zdają sobie sprawę, że dwupartyjny system w Stanach Zjednoczonych jest stabilny i prawdopodobieństwo jego zmiany jest nikłe. Być może liczą na to, że nie znajdzie się osoba lub organizacja gotowa wyłożyć na początek kilkadziesiąt milionów dolarów na wsparcie nowej partii bez gwarancji odniesienia przez nią sukcesu.

Przy okazji pojawia się pytanie: dlaczego w sytuacji, gdy większość wyborców negatywnie odnosi się do głównych graczy na scenie politycznej, jakaś trzecia siła nie wykorzystała okazji i nie zakorzeniła się na stałe w polityce?

Odpowiedź musiałaby być złożona i zawierać elementy historii kraju, jego geografii, systemu głosów elekcyjnych, charakteru społeczeństwa, a także, a może przede wszystkim, wskazanie źródła finansowania nowego ugrupowania.

Z drugiej strony być może nie trzeba tak głęboko się w to wszystko zagłębiać, wystarczy przecież zauważyć już występujące siły polityczne poza demokratami i republikanami. Choćby Ralph Nader, który w 2000 r. jako kandydat Partii Zielonych doprowadził do płaczu demokratów po przegranym starciu Ala Gore z George W. Bushem. Mimo upływu kilkunastu lat demokraci nie mogą mu wybaczyć odebrania sobie wtedy zwycięstwa. W końcu Bush wygrał wówczas na Florydzie różnicą zaledwie 537 głosów, a Nader uzyskał ich tam ponad 90 tysięcy, z czego większość pod jego nieobecność prawdopodobnie zasiliłaby konto kandydata partii demokratycznej. W 2000 r. Nader uzyskał w kraju około 2.5 proc. głosów, drugie tyle, czyli w sumie 5 proc. pozwoliłoby na finansowanie partii z funduszy federalnych w kolejnych wyborach, co być może byłoby początkiem większego ruchu społecznego. Tak się jednak nie stało. Od tamtego czasu Partia Zielonych obecna jest w życiu politycznym, choć zajmuje marginalną pozycję.

Wielu polityków reprezentujących odmienne poglądy decyduje się zwykle na przyłączenie do jednego z głównych ugrupowań. To jedyny sposób na zaistnienie w wyborach i uzyskanie poparcia. Większość z nas bowiem nie wierzy w zwycięstwo niezależnych kandydatów, w związku z czym oddany na nich głos uważa się za głos zmarnowany. Zmieniłaby to może prężna kampania polityczna, ale na jej przeprowadzenie potrzebne są duże sumy, oceniane na minimum 300 milionów dolarów na początek, których niezależni kandydaci po prostu nie posiadają. Specjaliści przekonują, że bez społecznego zrywu, wręcz rewolucji, trzecia partia nie przyciągnie wystarczającej liczby głosów, by zagrozić demokratom lub republikanom. Dlatego obecnego systemu nie da się zmienić, nawet jeśli działa on coraz gorzej.

Główne partie nie są w stanie porozumieć się w ostatnich latach w jakiejkolwiek sprawie, poza jedną. Organizacją debat wyborczych. Czuwa nad nimi zespół o nazwie Commission on Presidential Debates (CPD), składający się z przedstawicieli obydwu stron. Nie są to stanowiska wybieralne, nie podlegają one też żadnej zewnętrznej kontroli. Ludzie ci decydują, jakie warunki musi spełniać kandydat, by wziąć udział w debacie. Jak dotąd udaje im się polityków niezależnych trzymać z daleka od tych medialnych spektakli. W obecnych czasach debaty stały sie głównym elementem kampanii wyborczych i stały się decydujące dla wyborców niezależnych, stanowiących ponad połowę elektoratu Stanów Zjednoczonych.

Wspomniana komisja stawia warunek, by w debacie uczestniczyły wyłącznie osoby, które na kilka dni przed debatą uzyskają średnią co najmniej 15 proc. w sondażach przedwyborczych. CPD zastrzega jednak, że sama wybiera sondaże, a więc z góry zakłada manipulowanie wynikami. Problem w tym, że od 1960 roku ani jedna osoba nie biorąca udziału w debacie przedwyborczej nie uzyskała w sondażach poparcia powyżej 15 proc. na dwa tygodnie przed wyborami.

Przez ponad dwa stulecia Stany Zjednoczone były wzorem dla światowej demokracji. W okresie ostatniego wieku system ten był tu najskuteczniejszy i najsilniejszy. Jednak w ostatnich latach globalna pozycja kraju gwałtownie słabnie. Może właśnie dopuszczenie trzeciego gracza wprowadziłoby na nowo element współzawodnictwa i ożywiło system polityczny, który przeżywa okres stagnacji.

W 2013 r. The Economist opublikował ranking światowych demokracji, w którym USA znalazły się w środku zestawienia, zajmując dopiero 19 miejsce. Ponieważ pomiędzy silnym systemem, a umiejętnością adaptacji do zmieniających się warunków i globalną konkurencyjnością istnieje silne powiązanie, USA znalazły się na 14 miejscu pod względem jakości edukacji, 19 pod względem infrastruktury, 26 pod względem jakości życia dzieci oraz długości życia dorosłych, 33 miejscu pod względem szybkości internetu, oraz zaledwie 44 gdy wzięto pod uwagę wydajność służby zdrowia. Pierwsze miejsce zajęliśmy tylko pod względem liczby osób skazanych na kary więzienia.

Który system jest lepszy?

Jeśli otwarty rynek jest dobry dla gospodarki, to dlaczego podobne założenie nie miałoby się sprawdzić w podejściu do polityki. Teoretycznie hermetyczny system dwupartyjny jest gorszy od wielopartyjności. Jednak gdy zagłębimy się w szczegóły, okazuje się, że niekoniecznie, choć na pewno mnogość ugrupowań politycznych ma swoje zalety.

Za wielopartyjnością przemawia możliwość większego wyboru. Każdy z nas musi obecnie godzić się na kompromisy, często trudne. Jeśli jakaś sprawa jest dla nas ważna, wybieramy partię myśląca podobnie często przymykając oko na sprawy nam niewygodne. W systemie wielopartyjnym szybciej znajdziemy reprezentantów myślących podobnie i kierujących się podobnym światopoglądem. Tam gdzie istnieją tylko dwie partie, mamy do dyspozycji tylko dwa rozwiązania tego samego problemu. W systemie wielopartyjnym ktoś może mieć alternatywny, często lepszy pomysł. W krajach zróżnicowanych etnicznie i kulturowo, do których zaliczają się Stany Zjednoczone, dwie partie nie wystarczą, by reprezentować wszystkie grupy. Dwie partie muszą również bardzo uważać na radykalne poglądy w swoich szeregach, gdyż starają się dotrzeć do wyborców niezależnych, bliższych centrum. W systemie wielopartyjnym radykalni wyborcy zawsze znajdą swego reprezentanta. Poza tym, system dwupartyjny charakteryzuje się wyjątkowo brudną kampanią wyborczą, bo mniejszy nacisk kładzie się na znany od lat program, większy na zdyskredytowanie przeciwnika.

Z drugiej strony system dwupartyjny ma swoje wielkie zalety. Przede wszystkim wyborca ma ułatwione zadanie podczas głosowania. Jego opinia jest też częściej brana pod uwagę, skoro obydwie partie starają się zagospodarować środek politycznego spektrum i zależy im na każdym głosie. Największą zaletą jest jednak stabilność systemu i niewielkie prawdopodobieństwo dojścia do władzy radykalnej mniejszości. W rozbitym systemie wielopartyjnym może się zdarzyć, że niewielkie ugrupowania, mogące zdobyć tylko drobną część elektoratu, stworzą większościową koalicję. Dochodzi wtedy po pierwsze do kompromisów szkodliwie wpływających na państwo i blokujących postęp, a przede wszystkim dochodzi do sytuacji, gdy mniejszość zaczyna rządzić resztą społeczeństwa. W systemie dwupartyjnym stworzenie koalicji jest niemożliwe, tym samym zachowana zostaje stabilność rządów.

W przypadku USA dwupartyjny system przestaje spełniać swą funkcję, głównie za sprawą polaryzacji poglądów społeczeństwa w ostatnich latach. Wszystko jest czarno-białe i bardziej przypomina gry wojenne, niż demokrację. Propaganda obydwu ugrupowań zmusza nas do wyboru, a następnie działania na szkodę przeciwnika i nienawidzenia go. Przykładów nie musimy daleko szukać.

W czasie wojny rządy państw starają się zakorzenić w nas strach przed przeciwnikiem, zmobilizować do walki z zagrożeniem. W amerykańskiej polityce obowiązuje ostatnio podobna zasada. Republikanie stworzyli chwytliwe hasła typu Wojna z Wartościami Rodzinnymi, Wojna z Wolnością, Zamach na Konstytucję, Walka z Kobietami. Tymi podobno sprawami ma zajmować się partia demokratyczna. Nie ma tu miejsca na kompromis. Albo oni, albo my. Mamy ośmieszające karykatury prezydenta Obamy, Nancy Pelosi i innych, liberalnych członków Kongresu. Rush Limbaugh porównał prezydenta do Hitlera, symbolu zła. Mamy naklejki samochodowe ostrzegające przed powrotem komunizmu i zamachem na wolność posiadaczy broni palnej, co ma w krótkim czasie doprowadzić do zniewolenia wolnego społeczeństwa przez totalitarną mniejszość w rządzie. Obrońcy środowiska nazywani są terrorystami, a każdy osobnik o nieco innych poglądach określany jest mianem zdrajcy.

Z drugiej strony machina propagandowa też działa, bo przecież na stałe utrwalił nam się w świadomości obraz bankierów krwiopijców, diabelskich korporacji, wymachujących bronią religijnych odmieńców, czyli według demokratów symboli konserwatywnej Ameryki. New York Times porównał Tea Party do zamachowców samobójców, a The Washington Post stwierdził, iż republikanie podpięli bombę z zegarowym zapłonem do gospodarki. A z terrorystami, jak wiemy, nie da się rozmawiać...

Obydwie strony przekonane są, że przeciwnik nie rozumie, co się dzieje, działa na szkodę kraju i w końcu doprowadzi do jego upadku. W tym momencie nie ma miejsca na kompromis, jedynym celem jest eliminacja wroga.

Pojawienie się trzeciej partii, mimo że mało prawdopodobne i niekoniecznie korzystne na dłuższą metę, na pewno rozładowałoby napięcie. Doprowadziłoby do złagodzenia nastrojów i zmusiło strony do współpracy.

System dwupartyjny w USA sprawdził się wielokrotnie. Może nie trzeba go zmieniać. Może wystarczy, by politycy zaczęli myśleć i przestali kierować się wyłącznie emocjami. Obecna polaryzacja społeczeństwa wygląda bowiem na uboczny efekt prób przypodobania się swym wyborcom. Jak po zdyskredytowaniu oponenta może polityk teraz stwierdzić, że jednak niektóre pomysły drugiej strony nie są złe? Uznano by go za zdrajcę, czego doświadczył choćby gubernator NJ, Chris Christie. Podobnie demokratyczny polityk starający się nawiązać współpracę z republikanami spychany jest na margines.

Może obowiązujący w USA system polityczny powinniśmy potraktować jak rodzinę, w której jest ojciec i matka. Owszem, kłócą się czasami, mają inne poglądy na nasze wychowanie, ale przecież kochają nas równie mocno i biorą na siebie odpowiedzialność za nasze samopoczucie, zdrowie i pomyślność. Może podobnie jak w rodzinie, to dzieci powinny czasem zwrócić dorosłym uwagę na ich nieodpowiednie postępowanie i przywołać do porządku?

Na podst. USNews, The Economist, Gallup.com, Saturday Evening Post, The Atlantic,
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor