----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

04 czerwca 2015

Udostępnij znajomym:

Niemal każdy dzień przynosi kolejnego kandydata partii konserwatywnej na urząd prezydencki. Mamy już zadeklarowanych, zapowiadających zgłoszenie kandydatury, zastanawiających się nad tym, oraz namawianych do zastanowienia się. Wśród tych kilkunastu osób, choć docelowo może być ich znacznie więcej, jest tylko kilku mających realne szanse na zdobycie nominacji partyjnej. Udział pozostałych jest dla wielu osób zagadką, choć możemy się domyślać, jakie cele im przyświecają, o czym więcej za chwilę.

Dla jednych oznacza to większy wybór i interesujące zmagania, w których ścierać się będą różne poglądy i osobowości, co ostatecznie pozwoli wyłonić najlepszego reprezentanta GOP. Dla innych, to niepotrzebny wysiłek dla najlepszych polityków, zbyt wysoki wydatek pieniędzy mogących posłużyć walce z kandydatem demokratycznym, wreszcie ryzyko zniechęcenia części wyborców przez poglądy najbardziej konserwatywnych polityków.

Zgłoszona do tej pory liczba prezydenckich kandydatów w partii republikańskiej jest najwyższa w historii. Zauważyły to media, które zdecydowały się na wprowadzenie surowych ograniczeń dotyczących prezentacji ich sylwetek.

Nawet konserwatywna stacja Fox nie jest w stanie bez poważnych zmian programowych rozmawiać ze wszystkimi. Dlatego ogłosiła, iż tylko 10 wyróżniających się w krajowych sondażach otrzyma przywilej prezentacji swych poglądów i programu na antenie tej sieci. Podobne decyzje podjęły inne media, bo przecież zaproszenie wszystkich do studia telewizyjnego jest niemożliwe. W dotychczasowych debatach brało zwykle udział od 3 do 5 kandydatów starających się o nominację partyjną, ale wszystkich zainteresowanych stanowiskiem prezydenta było wówczas znacznie mniej. Obecni w studio stanowili zwykle większość z nich, mogącą wykazać się znaczącym poparciem w sondażach. Jak będą wyglądały debaty tym razem, trudno przewidzieć.

Nawet przeciwnicy polityczni GOP zauważyli, że nie jest to jednak jakaś przypadkowa zbieranina chętnych do sięgnięcia po najwyższy urząd ( może z kilkoma wyjątkami). Wśród zgłaszających się lub planujących zgłoszenie kandydatury polityków mamy czterech obecnych senatorów – Ted Cruz z Teksasu, Rand Paul z Kentucky, Marco Rubio z Florydy, czy Lindsey Graham z Płd. Karoliny. Jest jeszcze były senator – Rick Santorum. W gronie potencjalnych kandydatów znajduje się aż pięciu gubernatorów – Chris Christie z New Jersey, Bobby Jindal z Louisiany, John Kasich z Ohio, Rick Snyder z Michigan oraz Scott Walker z Wisconsin. Obok urzędujących, jest aż pięciu byłych gubernatorów - Jeb Bush z Florydy, Jim Gilmore z Virginii, Mike Huckabee z Arkansas, George Pataki z Nowego Jorku, czy Rick Perry z Texasu. Listę zamykają osoby, które nie pełniły dotąd poważnych politycznych funkcji, ale mogące pochwalić się sporymi osiągnięciami w innych dziedzinach – neurochirurg Ben Carson, była szefowa Hewlett Packard Carly Fiorina, a także John Bolton, który pełnił funkcję ambasadora USA przy ONZ. Nie wolno zapominać o stałych kandydatach, nie mających absolutnie żadnych szans na nominację, ale starających się zaistnieć w wyścigu. Przykładem może tu być Donald Trump.

Oczywiście wśród wymienionych nie wszyscy jeszcze oficjalnie zgłosili swój udział, wszyscy jednak o tym publicznie wspomnieli i zadeklarowali powołanie komitetu wyborczego. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim kandydatów przybywa, możemy założyć, iż w momencie druku tego artykułu większość z nich zdecyduje się na ten krok.

Decyzja co do udziału w kampanii podyktowana jest różnymi powodami. Dla jednych to rzeczywiste pragnienie zdobycia władzy i przekonanie, że jest się najlepszą osobą na to stanowisko. To osoby posiadające spore zaplecze finansowe, duże poparcie już na starcie, poglądy pozwalające na zdobycie głosów wyborców niezależnych, a co najważniejsze, już istniejące zaplecze w terenie, odgrywające poważną rolę w zbieraniu poparcia, również wśród sponsorów. To ta grupa nadaje tempa kampanii i narzuca tematy publicznych dyskusji. Zwykle to z tej grupy, choć nie jest to regułą, wyłania się zwycięzca ubiegający się później z ramienia partii o najwyższe stanowisko w starciu z kandydatem demokratów. Nawet jeśli się to nie uda, to wśród tych polityków znajduje się prawdopodobnie przyszły wiceprezydent lub osoba obejmująca wysoką funkcję w administracji w ramach nagrody pocieszenia.

Pozostali zdają sobie sprawę z nikłych szans na zwycięstwo, jednak ich celem jest zaistnienie w kręgach partii, zdobycie popularności we określonym środowisku, zdobycie doświadczenia na przyszłość, a nawet popularyzacja nazwiska, co na dłuższą metę pozwoli na lepszą sprzedaż swoich książek i produktów. Połechtane przy okazji będzie ich ego, gdy od czasu do czasu ktoś wspomni, jakim są wspaniałym kandydatem lub gdy ujrzą plakat wyborczy ze swą podobizną na ulicy.

Wyjątkowo wysoka liczba tegorocznych kandydatów partii konserwatywnej mówi nam, że w porównaniu do lat poprzednich zmieniła się nieco scena polityczna.

Po pierwsze, nie ma wśród nich jednego, wybijającego się polityka, przez co szanse pozostałych wydają się wyrównane. Przez chwilę wydawało się, że może nim być Jeb Bush, jednak sondaże tego nie potwierdziły. Jego udział w wyborach nikogo nie przestraszył, nie zniechęcił. W poprzednich latach już na wiele miesięcy przed konwencją republikańską można się było z dużą dozą prawdopodobieństwa domyślać, kto na scenie przyjmował będzie nominację partyjną. Tym razem chętnych i odważnych do snucia takich domysłów nie ma.

Po drugie, sumy inwestowane w politykę są obecnie tak duże, że każdy, nawet marginalny kandydat, ma szansę na ich zdobycie i utrzymanie się w wyścigu znacznie dłużej, niż wskazywałyby sondaże poparcia. Zniknęły w większości bariery finansowe decydujące o powodzeniu lub politycznej śmierci potencjalnego kandydata.

Po trzecie, co wydaje się w tym roku istotne, zwycięzca wyścigu w gronie republikanów ma znacznie większe szanse na objęcie urzędu prezydenta, niż w latach poprzednich. Mimo zmian demograficznych i odejścia większości Amerykanów od konserwatywnych poglądów, GOP jest na wysokiej fali, o czym świadczą ostatnie zwycięstwa w Kongresie i na najwyższych stanowiskach stanowych. Zmęczeni i rozczarowani polityką obecnej administracji wyborcy gotowi są przekazać władzę republikańskiemu prezydentowi. Dlatego prawdopodobna nominacja przez partię demokratyczną byłej sekretarz stanu, Hillary Clinton, nie wydaje się już tak wielkim wyzwaniem dla większości kandydatów konserwatywnych.

Politycy i wyborcy demokratyczni z uśmiechem i zadowoleniem spoglądają na druga stronę sceny politycznej. Według nich niespotykane zainteresowanie nominacją GOP wprowadza zamieszanie i osłabia przeciwnika. W końcu przeciętny mieszkaniec tego kraju nie jest w stanie wymienić nazwisk nawet połowy kandydatów, nie mówiąc już o ich poglądach, powiązaniach i osiągnięciach. Jednak jak zauważył Karl Rove, były strateg George W. Busha, postać wielce kontrowersyjna, ale o sporym doświadczeniu w kreowaniu wizerunku i strategii, wbrew pozorom taki nagły wysyp potencjalnych prezydentów wzmacnia szeregi republikanów i pozwala najlepszemu z nich dobrze przygotować się do ostatecznego starcia w listopadzie przyszłego roku.

Spójrzmy teraz przez chwilę na partię demokratyczną. W 2008 r. niemal do ostatnich chwil trwała walka pomiędzy Barackiem Obamą, a Hillary Clinton. Kolejne sondaże wskazywały utrzymującą się równowagę i dopiero ostatnie głosowanie rozstrzygnęło na korzyść obecnego prezydenta. Te wewnętrzne starcia na pewno pomogły Obamie lepiej przygotować się do późniejszej, właściwej kampanii prezydenckiej. Dzięki silnemu przeciwnikowi na etapie rozgrywek wewnątrzpartyjnych zdobył on niezbędne doświadczenie, pomocne później w czasie debat i wygładził nieco program, przez co zainteresował nim większe grono wyborców niezależnych. Dlatego osoby zajmujące się obecnie strategią w partii demokratycznej z radością witają kolejnych chętnych do sięgnięcia po najwyższy urząd. Poza Hillary Clinton wśród liczących się kandydatów demokratycznych mamy już Bernie Sandersa i Martina O`Malley. Im więcej, tym lepiej.

Podobnie po stronie republikańskiej. Jeśli zwycięski kandydat tej partii sięgnie po prezydenturę, stanie się tak w części dzięki współzawodnictwu na etapie prawyborów. Nauczy się on odpierać ataki i przechodzić do kontrnatarcia. Przyswoi sobie umiejętność przemawiania do każdego wyborcy, a nie tylko osób już go popierających. Intensywna kampania w prawyborach pozwala na zbudowanie silnych struktur w terenie, z tysiącami ochotników i dobrze wyszkolonymi organizatorami ruchu politycznego.

Należy również zauważyć, że większa liczba kandydatów wzmacnia każdą partię. Pojawia się wiele nowych tematów, do których należy się odnieść. Wyjaśnia się wiele spraw będących zagadką dla wyborców. Dzięki zróżnicowaniu kandydatów wyłania się ostatecznie program skierowany do większej liczby głosujących, z którego zwykle eliminuje się na etapie kampanii zbyt kontrowersyjne elementy.

Pomiędzy demokratami a republikanami występują jednak różnice. Wśród tych pierwszych kandydaci zwykle prezentują zbliżone stanowisko w każdej sprawie, często są jednomyślni w odniesieniu do kluczowych zagadnień, takich jak podatki, obronność, programy społeczne. Tu dochodzi do wyboru osoby, która najlepiej zrealizuje program, ma za sobą poparcie większości i może liczyć na współpracę Kongresu. Wśród kandydatów republikańskich mamy większe zróżnicowanie poglądów i wybór jednego jest w dużym stopniu kompromisem. Poszczególni politycy starający się w tym roku o nominację GOP prezentują skrajnie odmienne podejście do kluczowych zagadnień. Są wśród nich zdecydowani przeciwnicy imigracji oraz zwolennicy asymilacji przybyszów z innych krajów. Jedni nawołują do wzmocnienia armii, inni do ograniczenia wydatków wojskowych. Wydaje się, że jednym głosem mówią na temat podatków, jednak już w sposobach wykorzystania federalnych pieniędzy występują spore różnice. To dobrze, mówią republikanie. Pozwala to na stworzenie uniwersalnego programu mającego szansę u wyborców.

Jednak Karl Rove, wspomniany wcześniej strateg GOP ostrzega, że może nadejść niebezpieczny moment, gdy rozgrzani walką kandydaci zaczną wysuwać wobec siebie argumenty stosowane przez przeciwnika. By zagwarantować zwycięstwo GOP w wyborach prezydenckich nie należy do tego dopuścić, co przy tak licznej grupie może okazać się trudne. W 2008 r. ta niebezpieczna granica była przez demokratów kilka razy niemal przekroczona, gdy zarówno Clinton jak Obama posłużyli się argumentami rodem z republikańskiego podręcznika wyborczego. Udało się jednak uniknąć poważniejszych problemów, bo ostatecznie dwójka kandydatów była w stanie pod koniec się porozumieć. Czy byłoby to możliwe, gdyby na scenie pozostawało kilkanaście osób o prezydenckich aspiracjach? Prawdopodobnie nie, i tego właśnie obawiają się niektórzy konserwatywni politycy.

Dla mediów tak wielka liczba potencjalnych kandydatów to doskonała pożywka, dla szefów partii ból głowy. Dla krajowych wyborców w listopadzie przyszłego roku prawdopodobnie nie będzie to miało większego znaczenia. Na scenie politycznej pozostaną bowiem dwie osoby, choć być może odmienione nieco w wyniku intensywnych prawyborów w łonie własnej partii.

Na podst. nationaljournal.com, CNN.com, Fox.com, The Week,
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor