To mu się właśnie w Polsce podobało. Człowiek mógł parkować, gdzie chce i prawie zawsze było miejsce. Zajechał praktycznie pod samą klatkę budynku przy ulicy Kazimierza Wielkiego, wzbudzając wśród siedzących na ławeczkach naprzeciwko wejścia nieskrywane zainteresowanie.
W domu tym kiedyś mieszkała jego narzeczona z matką. Znał i pamiętał miejsce doskonale, choć wiele się wokół zmieniło. Wyrosły nieduże, osiedlowe sklepy, jakaś knajpka. Kiedyś było tu raczej szaro. Kolorytu okolicy dodawały jedynie maleńkie ogródki przydomowe.
Adam wysiadł z samochodu i spojrzał na dobrze sobie znane drzwi. Z boku dobiegł odgłos tłuczonego szkła. Odruchowo spojrzał w tamtym kierunku. Na chodniku, nie więcej niż dziesięć metrów od niego, stała Basia. Właśnie wypuściła z wrażenia torby z zakupami. Mleko z rozbitej butelki rozlewało się powoli u jej stóp. Miała na sobie zwiewną, skromną sukienkę podkreślającą jej nienaganną figurę. Wyglądała pięknie. Zawsze wyglądała pięknie. Adam w jednej chwili znalazł się przy niej i porwał ją w ramiona, podniósł jak piórko i obrócił się z nią wokół własnej osi kilka razy. Ona objęła go za szyję mocno, tak mocno jak tylko potrafiła.
– Basiu, Basiu! – wypowiadał jej imię jakby tym jednym słowem chciał oddać całą radość i szczęście, które zapłonęło w nim niczym gigantyczny pożar już nie do opanowania. Uczucie stłumione latami tułaczki wybuchło na nowo z niezwykłą siłą. Kochał tę kobietę niezmiennie, przeogromnie, nawet sobie do tej pory nie zdając sprawy jak bardzo. – Basiu, nie płacz. Już jestem i nic nas nie rozdzieli… – mówił, przyciskając ją do siebie.
Olbrzymią radość w jej spojrzeniu przenikał delikatny, lecz bardzo wyraźny smutek. Adam był pewny, że wkrótce go zetrze jak niepotrzebny napis na tablicy szkolnej i nie pozostanie po nim najmniejszy ślad.
– Muszę ci coś powiedzieć, Adaś – odezwała się i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Nic nie mów, Basiu. Nie musisz nic mówić! Nic się już nie liczy. Tylko ty. Teraz już będzie wszystko dobrze – mówił do niej czule, głaskając ją po policzku.
– Adaś, ty musisz wiedzieć… – zaczęła.
Nie pozwolił jej skończyć. Przyłożył palec do ust na znak, że w tej chwili żadne słowa nie są już potrzebne. Patrzył na nią i mimo upływu lat widział w niej tę samą Basię, którą pokochał i którą teraz wreszcie odzyskał. Nie chciał, by ta chwila uleciała jak spłoszony motyl. Nie chciał słów. Na słowa będą jeszcze przecież mieli całe życie.
– Ej, koleś! Co ty sobie wyobrażasz?!
Głos obok pochodził od wysokiego, żylastego mężczyzny mniej więcej w wieku Adama. Ubrany był w tanie dżinsy i rozciągnięty sweter. Czuć od niego było potem. Adam spojrzał na niego, jak na natrętną muchę. Nie miał ochoty wdawać się w jakiekolwiek dyskusje z tym osiłkiem.
– Co to za przystawianie się do mojej żony? – kontynuował intruz. – Basia, znasz tego faceta?
Mężczyzna chwycił Adama za kołnierz mora i solidnie potrząsnął żołnierzem. Gdzieś w innej części świata, w innych okolicznościach człowiek ten leżałby już pewnie w najlepszym wypadku z rozbitą głową i połamaną ręką.
– Żony?!
Adam spojrzał pytająco na Basię. Ta spuściła oczy jakby zawstydzona.
– Tak żony, koleś! Coś nie tak?
Mężczyzna pchnął Adama oburącz.
– Andrzej, przestań! – Basia złapała go za rękę. – Chciałam ci powiedzieć. To jest Andrzej Marchewka, mój mąż, a to jest Adam Gawlik, mój… – przedstawiła ich sobie i nie dokończyła, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Adam Gawlik. Zaginiony sprzed lat… – mężczyzna nagle zmienił ton na grzeczniejszy, lecz wciąż bardzo stanowczy.
– Przepraszam, że pana szarpałem, ale, panie Gawlik, Basia jest teraz moją żoną. Mamy dwoje dzieci. Ona do pana nie wróci. Niech pan nie próbuje niszczyć naszej rodziny.
– Niczego nie zamierzam niszczyć – odpowiedział cicho Adam.
– Andrzej, idź, proszę, do domu. Zajmij się dziećmi. Ja zaraz przyjdę – poprosiła go Basia.
– Dobrze, Basiu. Będę na ciebie czkał.
Pocałował ją czule w policzek, rzucił krótkie spojrzenie w kierunku rywala i odszedł. Obejrzał się kilka razy za siebie, nim zniknął w wejściu do budynku.
– Chodź, Adaś. Przejdziemy się. Budzimy niepotrzebną sensację – powiedziała i wzięła go pod ramię.
Szli w milczeniu dłuższą chwilę. Ludzie wokół odprowadzali ich wzrokiem, trochę zawiedzeni, że tak ciekawie zapowiadające się wydarzenie na ich nudnej ulicy zakończyło się właściwie niczym więcej, niż jedynie pożywką dla plotek i domysłów.
– Kochasz go? – spytał Adam ni z tego, ni z owego.
Popatrzyła na niego i spojrzała daleko przed siebie.
– Nie tak jak ciebie, ale tak, kocham go. Jest bardzo dobrym człowiekiem. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci – Kasię i Michałka. I jestem z nim szczęśliwa. Bardzo nam pomagał, jak wyszłam ze szpitala. W 1992 wzięliśmy ślub. Nie zostawię go, nawet dla ciebie. A gdzie ty byłeś w ’92?
– W Sudanie.
– Gdzie? – nie zrozumiała.
– Gdzieś bardzo daleko stąd. W sumie stare dzieje. Nieważne.
– Szukałam cię bardzo długo. Nikt nie był w stanie mi nic o tobie powiedzieć. Jak kamień w wodę. Jeden pułkownik to nawet powiedział, że jak tylko się znajdziesz, to nie wyjdziesz z więzienia. Zrobiłeś coś złego?
– Nie. To było nieporozumienie. Dzisiaj już jestem czysty. Nie mam żadnych problemów z prawem. Jak sama widzisz, jestem wolnym człowiekiem.
– Co się tam wtedy z tobą stało i w ogóle co się z tobą działo?
– Narobiłem sobie trochę kłopotów w wojsku. Wyciągnął mnie z nich jeden rosyjski, wtedy jeszcze radziecki pułkownik. Zabrał mnie do Rosji. Potem trochę tułałem się po świecie. Myślałem, że nie żyjesz. Tak mi jeden lekarz powiedział, wtedy w szpitalu. W „Gazecie Lubuskiej”, jeszcze w Rosji, przeczytałem, że dzieci zatruły się gazem. Okazało się, że źle napisali, ale o tym już się nie dowiedziałem. Potem wcale nie miałem zamiaru wracać do Polski. Przypadek sprawił, że się tu znalazłem. Jeden polski oficer ściągnął mnie ze Stanów. W Warszawie dowiedziałem się, że Grażyna i Edyta jednak przeżyły.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów