----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

23 lipca 2015

Udostępnij znajomym:

Doczekaliśmy się czasów, gdy oglądając zapierające dech w piersiach zdjęcie lub film zdajemy sobie sprawę, że obraz prawdopodobnie wzbogacony został za pomocą wymyślnych programów graficznych i efektów komputerowych. Równie krytycznie powinniśmy traktować grupy sympatyków i przeciwników jakiejś osoby, pomysłu lub inicjatywy, którzy swoją obecnością w określonych miejscach manifestują poglądy. Zwłaszcza przed kamerami telewizyjnymi. Okazuje się bowiem, że zaangażowanie setki, czy tysiąca osób do stworzenia sztucznego tłumu jest dziś o wiele łatwiejsze, niż nam się wydaje.

Ogłoszenie startu w wyborach prezydenckich przez Donalda Trumpa wywołało sporo krytycznych komentarzy. Nie tylko za sprawą jego przemówienia, ale również faktu wynajęcia płatnych aktorów mających odgrywać rozentuzjazmowanych zwolenników jego kandydatury. Stawka wynosiła 50 dolarów za kilkudziesiąt minut pracy. Tak długo, jak kamery kilku stacji telewizyjnych rejestrowały wydarzenie. Gdy wiadomość ta potwierdzona została przez anonimowych przedstawicieli sztabu Trumpa, w wielu mediach pojawiły się ironiczne nagłówki pt.: "You Are Hired!", co było grą słów odnoszącą się do tekstu "You Are Fired!" ze sztandarowego programu biznesmena, The Apprentice.

Nie należy jednak być zbyt krytycznym wobec Donalda Trumpa z tego powodu, wykorzystał on bowiem znane od pewnego czasu w polityce i nie tylko zjawisko, polegające na opłacaniu statystów w celu tworzenia iluzji poparcia i entuzjazmu dla konkretnych osób lub inicjatyw. Określa się je mianem "astroturf", czyli sztuczna trawa. Chodzi o to, że z daleka wygląda jak prawdziwa, a dopiero z bliska, przy uważniejszym spojrzeniu, okazuje się, że to oszustwo.

W początkach działalności Tea Party dosyć często pojawiały się zarzuty wykorzystywania opłaconych klakierów podczas wieców i spotkań. Sugestie, że część uczestniczących w nich osób robiła to dla pieniędzy wysuwane były przede wszystkim przez politycznych przeciwników ruchu. Nawet były prezydent, George W. Bush posądzony został o wynajmowanie osób wyrażających dla niego poparcie. Na stronie internetowej prowadzonej przez sztab wyborczy byłego prezydenta można było znaleźć gotowy list z poparciem dla kandydata, który należało wysłać do redakcji wybranego pisma i w ten sposób wpłynąć na większe zainteresowanie nim dziennikarzy. W zamian uzyskiwało się punkty, a te z kolei można było wykorzystać na zakupach. Niektórzy wysyłając po kilkadziesiąt takich listów mogli sprawić sobie w prezence jakiś drobny upominek, bo były to raczej symboliczne pieniądze.

Po drugiej stronie sceny politycznej wykorzystuje się te same sposoby na przyciągnięcie uwagi mediów, uznaje się wręcz, że pionierami metody były organizacje sympatyzujace z demokratami. Teraz podczas wieców wyborczych zarówno demokratów i republikanów coraz częściej zdarza się, że część uśmiechniętych i pokrzykujących popleczników kandydata to ludzie nie mający o nim większego pojęcia, ale posiadający umowę z odpowiednią agencją pracy na podobne fuchy. Zwykle kilkadziesiąt dolarów za krótki występ. W ten sposób kandydat może pochwalić się sporym poparciem, wydawcy gazet i dzienników telewizyjnych zwrócą na niego uwagę i następnym razem pojawi się na spotkaniu więcej reporterów, co z kolei doprowadzi do zwiększonej obecności w mediach i prawdziwego zainteresowania wyborców. Kilka tygodni później opłacani statyści nie będą już potrzebni, bo na wiecu pojawią się prawdziwi sympatycy.

Pomysł kupowania sztucznego entuzjazmu oburza osoby przekonane, iż kampania polityczna powinna bazować na prawdziwym poparciu dla kandydata. Udało się to w 2008 r. Barackowi Obamie, a w 2012 r. przez chwilę doświadczył tego Ron Paul. Jednak dla polityków nie potrafiących pociągnąć za sobą mas, taka maskarada jest konieczna. Pozwala bowiem na ruszenie kampanii z miejsca, przyciągnięcie zainteresowania mediów, a tym samym wysłanie w świat przekazu polityka.

Nie tylko politycy

Metoda ta nie jest wykorzystywana wyłącznie przez osoby starające się o wysokie stanowiska. Także przez organizujących na przykład protesty. New York Times donosił niedawno, że podczas Parady Równości w tym mieście część protestujących przeciw małżeństwom osób tej samej płci było statystami opłaconymi przez jedną z lokalnych organizacji żydowskich. Niektóre centrale związków zawodowych stosują tę taktykę od lat, często płacąc za pikietowanie przypadkowym osobom, nawet okolicznym bezdomnym.

Jeśli kandydat na stanowisko, czy organizator wiecu lub protestu dysponuje zbyt małym na swe potrzeby tłumem, wystarczy jeden telefon do zajmującej się tym firmy. Część działa oficjalnie i służy każdemu z grubo wypchanym portfelem. Inne raczej się nie reklamują i oferują usługi wybranym i oczekującym dyskrecji. W sumie, jednych i drugich nie ma jeszcze zbyt wiele. Ale zapotrzebowanie na usługi jest coraz większe.

Firma o nazwie "Crowds on Demand" z Los Angeles działa według tego pierwszego wzorca. Założona w 2012 r. przez studenta nauk politycznych, pomaga w zorganizowaniu tłumów podczas różnych imprez w miejscach publicznych. Pierwotnie jej oferta skierowana była do korporacji, ale w krótkim czasie zaczęli zgłaszać się do niej przedstawiciele świata polityki. Jedni chcieli, by na wiecu przeciwnika pojawiła się grupa protestujących, inni pragnęli optycznie zwiększyć szeregi sympatyków na własnych. Inne znane w środowisku to "Crowds for Rent", czy też wynajęta przez wspomnianego na początku Donalda Trumpa "Extra Mile Casting".

Poza usługami dla politków służą one również pomocą w innych sytuacjach. Choćby takich, jak stworzenie sztucznego tłumu wielbicieli podczas zakupów początkującej gwiazdy Hollywood, albo fotografów "przypadkowo" napotykających kogoś znanego na ulicy. Znane są też przypadki wynajęcia ludzi do oblegania stoiska jakiejś firmy podczas dużych targów i ekspozycji, co zawsze budzi zainteresowanie mediów i potencjalnych partnerów handlowych.

Nie ma znaczenia, czy w takim płatnym przedstawieniu bierze udział kilkadziesiąt, czy kilka tysięcy osób, celem jest zwrócenie uwagi. Firmy otwarcie oferujące swe usługi nie przebierają w klientach i oferują pomoc każdemu, niezależnie od orientacji politycznej, z wyjątkiem grup określanych jako szerzące nienawiść. Takie firmy usługowe mają gotowych do krótkiego występu aktorów-amatorów w niemal każdym większym mieście w USA, a jeśli sponsora stać, to także w nikomu nieznanej mieścinie. W tej chwili naprędce organizowana jest ta usługa w New Hampshire, gdzie już w krótce pojawią się politycy starający się o nominację partyjną.

Wprawdzie oficjalnie nikt nigdy się nie przyzna do wykonania takiej opłaconej usługi lub skorzystania z niej, to po jakimś czasie i tak zwykle wychodzi to na jaw. Stąd wiemy, że na przykład zwolennik podziału Kalifornii na sześć niezależnych stanów, finansista Tim Draper, zapłacił kilkadziesiąt tysięcy dolarów grupom osób "popierającym" umieszczenie pytania w tej sprawie w referendum. Mimo organizowanych pikiet i wieców akcja zakończyła się jednak fiaskiem. Dowiedzieliśmy się również, iż były kongresmen, Anthony Weiner, próbujący po skandalu z jego osobą powrócić do polityki poprzez ubieganie sie o stanowisko burmistrza Nowego Jorku wynajmował tłumy na swoje wiece wyborcze. Jemu też się nie udało.

Firmy wynajmujące tłumy na różne okoliczności działają nie tylko w USA. Pojawiają się coraz częściej w Europie Zachodniej, a niedawno wykorzystane zostały na Ukrainie, gdzie organizacja o nazwie "Easy Work" płaciła studentom po 4 dolary na godzinę za popieranie lub oprotestowanie różnych lokalnych polityków.

Center for Electoral Politics and Democracy działający przy Fordham University donosi, że pierwsze próby organizowania sztucznego poparcia za pieniądze pojawiły się w 2010 r. podczas ówczesnych prawyborów. Dla wielu specjalistów nie było to zaskoczeniem, gdyż skoro opłaca się osoby zbierające podpisy, badające nastroje społeczne, zajmujące się promocją i występujące w reklamówkach, to czemu nie płacić pojawiającym się na wiecach?

"To kolejny przykład, jak dobrze zorganizowane są kampanie polityczne w obecnych czasach i jaką wagę przywiązuje się w nich do najmniejszych szczegółów, zwłaszcza wizualnych, takich choćby jak liczba sympatyków na spotkaniach" - mówią naukowcy z Fordham University.

Mimo że zorganizowane i opłacane tłumy do wynajęcia są stosunkowo nowym tworem na scenie politycznej w USA, to sam pomysł nowy nie jest.

"Już w XIX wieku podczas organizowania różnego rodzaju kampanii starano sie przyciągać jak największą liczbę ludzi - mówi Joe Cummins, autor dokumentu zatytułowanego "Wszystko za Głos", w którym przedstawia on taktykę pozyskiwania głosów stosowaną przez kandydatów na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych - Jeśli na przykład byłeś imigrantem, to pojawienie się na takich wiecach zwiększało szansę znalezienia zatrudnienia, ciepłego posiłku, a nawet otrzymania kilkudolarowego wynagrodzenia".

Karmienie sympatyków pojawiających się na spotkaniach i wiecach jest w Ameryce powszechnie akceptowane. Podobnie z wolontariuszami pomagającymi podczas kampanii. Stąd zwykle podczas organizowania takich imprez duży nacisk kładzie się na przygotowanie posiłku. Wynagradzanie pieniędzmi za pojawienie się i radosne skandowanie poparcia wciąż nie znajduje akceptacji u większości mieszkańców. Jak wszędzie, tak i tu mamy szarą strefę. Jeśli ktoś z własnej woli pojawi się i coś w zamian otrzyma, nie ma problemu. Jednak wydatek kilkuset tysięcy dolarów na sztuczny tłum lepiej, by pozostał tajemnicą polityka starającego się o urząd.

Firmy oferujące takie usługi przekonują, że to, co robią jest działaniem etycznym. Nawet jesli ktoś ma zastrzeżenia, to wynajęcie sztucznego tłumu jest według nich mniej szkodliwe od brudnej kampanii w mediach, gdy połowa reklamówek zawiera fałszywe informacje i bezpodstawne oszczerstwa.

Te same firmy przyznaja jednocześnie, iż informacja o wynajęciu kilkuset "sympatyków" na wiec może być dla aspirującego polityka wstydliwa. Dlatego lista klientów jest chroniona niemal na równi z kodami nuklearnymi, a ewentualne późniejsze przecieki pochodzą zwykle z kręgu samego zleceniodawcy.

Dlatego wciąż powszechnie akceptowanymi sposobami przyciągnięcia wyborców na wiece i spotkania są tradycyjne plakaty, ulotki, elektroniczna poczta, zaproszenia w mediach społecznościowych i ewentualnie obietnica serwowania pizzy. Oczywiście wszystko się zmienia. Jeszcze 30 lat temu publiczne obrzucanie błotem przeciwnika politycznego było ryzykownym zagraniem. Dziś wydatki na tzw. czarną kampanię stanowią wiekszość w budżecie każdego kandydata. Bo szybciej pozwalają osiągnąć cel i są wyjątkowo skuteczne.

Ze sztucznymi tłumami jest podobnie. Po co marnować kilka tygodni na organizowanie i zapraszanie, skoro wszystko można osiągnąć za pomocą jednego telefonu?

Na podst. Huffington Post, Theatlantic.com, web.archive.org, crowdsforrent.com

Opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor