„Co wypłynęło, musi spłynąć z powrotem.” (Mistrz Eckhart)
Wprawdzie jesteśmy ostatecznie skazani na samych siebie i musimy brać odpowiedzialność za wszystko, co postanawiamy, nikt też niczego za nas nie zrobi i nie odrobi zadanego nam zadania, jakkolwiek trudno zaakceptować istnienie bez autorytetu, któremu nie tylko można zaufać, ale na którym można polegać w sytuacji dokonywania wyborów. Rzecz jasna, przyjęcie kogoś/czegoś (osoby, konceptu, teorii) za autorytet jest samo w sobie aktem wyboru. To my go dokonujemy, coś akceptując, a coś odrzucając – za to rzecz jasna też musimy wziąć odpowiedzialność i ponieść tegoż konsekwencje.
Powinniśmy być zatem szalenie ostrożni w wyborze tego, z czym lub kim się identyfikujemy, kogo popieramy i co uznajemy w jakiś sposób, w jakimś wymiarze, za swoje. Bardzo łatwo przecież pokładać zaufanie w czymś/kimś tego niewartym. Jesteśmy nieustanie namawiani, przekonywani i manipulowani by komuś/czemuś zaufać, kogoś wybrać, coś kupić, w coś/kogoś uwierzyć. Często nie wiadomo, dlaczego? Coraz bardziej niejasne są przesłanki (o ile w ogóle je znamy), które powinny nas przekonać do podjęcia decyzji, coraz trudniej rozeznać się nam w kontekście sytuacji – wszystko raczej sprowadza się do medialnego, powierzchownego, pustego merytorycznie przekazu, który coś nam sugeruje, nakazuje i coś w zamian obiecuje. Mamy wybierać polityków na podstawie ich uśmiechu i koloru koszuli, mamy kupować produkty, które ponoć są niezbędne, ale których kompletnie nie potrzebujemy, mamy aktywnie działać (podróżować, kupować, jeść, głosować, potępiać, aprobować, pracować) nie bardzo wiedząc, po co, kiedy, jak i w jakim celu.
Taka sytuacja nie zmienia faktu, że to my sami musimy decydować o tym, co, kiedy i jak. Scott Peck napisał w „Drodze rzadziej wędrowanej”:
„Choć dysponujemy myślami proroków i pomocą łaski, wędrówkę trzeba odbyć samemu. Żaden nauczyciel nie weźmie nas na plecy i nie zaniesie do celu. Nie ma z góry ustalonych formuł. Rytuały są jedynie pomocami naukowymi, a nie nauką samą w sobie. Możemy spożywać wyłącznie zdrową żywność, odmawiać przed śniadaniem pięć zdrowasiek, modlić się twarzą zwróconą na wschód albo na zachód, chodzić w niedzielę do kościoła, lecz to nie przywiedzie nas do celu wędrówki. Nie ma takich słów ani nauk, które zdejmą z wędrującego drogą rozwoju duchowego konieczność wypracowania własnych sposobów, wysiłek i lęk odnajdywania własnych ścieżek w jego konkretnym przypadku […]”
Nawet jeśli w pełni rozumiemy to zagadnienia, droga rozwoju duchowego pozostaje tak samotna i tak trudna, że często tracimy odwagę. Fakt, że żyjemy w wieku nauki, aczkolwiek pod pewnymi względami pomocny, wywołuje jeszcze większą bojaźń. Ponieważ wierzymy w mechaniczne zasady rządzące wszechświatem, nie wierzymy w cuda. Dzięki nauce wiemy, że zamieszkujemy samotną planetę krążącą wokół przeciętnej wielkości gwiazdy zagubionej w jednej z milionów galaktyk. Pokazując nam nasze miejsce w ogromnym wszechświecie, nauka wpaja nam wizerunek nas samych, jako z góry zaprogramowanych i rządzonych przez siły wewnętrzne niepodlegające naszej woli: chemię mózgu i tarcia między naszym nieświadomym a świadomością, które zmuszają nas, byśmy czuli się i zachowywali w określony sposób nawet wtedy, gdy uzmysłowiamy sobie, że nie wiemy, co czynimy. Zastąpienie mitów informacją naukową sprawiło, że doskwiera nam poczucie, iż jako jednostki nie mamy żadnego znaczenia. Jakie bowiem znaczenie może mieć człowiek, a nawet cała ludzkość, skoro rządzą nami wewnętrzne, chemiczne i psychologiczne siły, których nie rozumiemy, we wszechświecie tak ogromnym, że nawet nauka nie potrafi go zmierzyć? (Droga rzadziej wędrowana, s. 355/356)
Ta obezwładniająca samotność człowieka skazanego wyłącznie na samego siebie w poszukiwaniu sensu życia jest, albo może być, złagodzona poczuciem możliwości obcowania z kimś, kto ułatwi nam dokonywanie wyborów (albo raczej oświetli drogę, którą powinniśmy wybrać).
Richard Rohr, autor wielu publikacji (dostępnych też po polsku):
Nieśmiertelny diament
Wszystko ma swoje miejsce. Dar modlitwy kontemplacyjnej
Prostota. Sztuka odpuszczania
Tak, ale... Medytacje codzienne
Rzeczy ukryte. O duchowości Pisma
Tożsamość mężczyzny. Pięć kroków męskiej inicjacji
Nagie teraz, widzieć tak, jak widzą mistycy
Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia
znakomicie wpisuje się w paradygmat osoby, którą można wybrać za mistrza. Niebanalny sposób myślenia, drążenie istotnych dla każdego tematów, których zrozumienie, albo przynajmniej usiłowanie zrozumienia, otwiera czytelnika na nową rzeczywistość. Pozwala przeprogramować i przepracować stereotypy w nowe, twórcze podejście do naszego własnego życia.
Richard Rohr nie ma żadnych złudzeń, co do kondycji człowieczej. Nie ukrywa, aczkolwiek nie mówi tego wprost, że doświadczenie zwane „stanfordzkim eksperymentem więziennym” i przeprowadzone przez profesora Philipa Zimbardo jest nie do podważenia, a człowiek ze swej istoty jest bliżej tego, co u dołu niż tego co u góry. Daje jednakowoż Rohr niezwykłą wykładnię owego ukierunkowania ludzkiego bycia raczej ku dołowi (złu), niż ku górze (dobru):
„Dlatego zaproponowałem tytuł /Spadać w górę/. Wszyscy, którzy są już gotowi, dostrzegają oczywistość tego przesłania: tylko ci /na dole/ rozumieją, co znaczy być /na górze/. Tylko ci, którzy w jakimś sensie upadli, i to solidnie upadli, potrafią się wznieść i nie będą nadużywali swego pobytu /na górze/ (s.26)
„Spadanie w górę” uczy nas zatem nie tylko lepiej rozumieć relację /góra – dół/, ale pozwala tez ogarniać rzeczywistość z pewną dozą pokory, umiarkowania i samokrytycyzmu. Dziwnym zbiegiem okoliczności jesteśmy, zupełnie bezpodstawnie, przekonani o naszej wyjątkowości i prawie do pouczania i dysponowania innymi ludźmi i zwierzętami. Zapominany jednak, że skazani na przekleństwo i błogosławieństwo wolnej woli, wybraliśmy wygnanie z raju, co oczywiście sprawia, że nie tylko musimy umrzeć (to jeszcze pół biedy), ale pozbawiamy się pierwotnej współistotności z boskością. Jesteśmy tylko ludźmi, aczkolwiek z jakąś (bliżej jednak nieokreśloną) nadzieją na powrót w rajskie rewiry. Ta nadzieja może sprawia, że ciągle brakuje nam pokory:
„Żydzi, chrześcijanie, muzułmanie i wszyscy, którzy nazywają siebie „dziećmi Abrahama”, nie dają Bogu zbyt wiele wolności.
Izraelitom wydaje się później, że im się udało, ponieważ są wybrani przez Boga, ale Bóg nieustanie podkopuje ich dobre samopoczucie, pokazując im, że nie są tak współczujący jak Bóg, którego ich zdaniem, kochają. Bóg nie jest „gościem do towarzystwa” i nie poszukuje znajomych ani wartości plemiennych. Jahwe jest Bogiem „wszystkich ludzi” i tworzy swoją własną „tęczową koalicję”. Jahwe sam wybiera narzędzia, którymi chce się posłużyć. Nie jest on uwarunkowany naszymi przekonaniami na temat wartości, bezsensowności, rasizmu, ortodoksji, przynależnością do określonych grup ani pochodzeniem. Jest to właściwie temat przewodni całej Biblii. Dlaczego?”
Kontynuacja w przyszłym tygodniu.
Zbyszek Kruczalak