- Lata praktyki, doktorze. Lata praktyki – odpowiedział Billy bez emocji.
- Pan tam też był? – bardziej stwierdził , niż spytał Romka.
- Cały czas. Nic nie mogłem zrobić.
- Dziwię się, że pana nie utłukli. Musiał pan być dla nich cenny finansowo. Jak pan się czuje? Podać coś na uspokojenie? Przeciwbólowo?
- Nic mi nie jest, doktorze. Najważniejsze jest teraz ich zdrowie. Szczególnie dziewczyny – Polak wskazał ruchem głowy drzwi pokoju, za którymi przebywały matka z córką.
- Będzie teraz potrzebowała, jak powiedziałem, stałej opieki lekarskiej, dużo uwagi i ciepła rodzinnego.
- Tego jej na pewno nie zabraknie. Dla rodziców zawsze była oczkiem w głowie. Tym bardziej teraz – stwierdził Roman.
- No to z czasem wyjdzie z tego.
- Dziękujemy, doktorze – powiedział na odchodnym Billy i wręczył lekarzowi plik dwudziestodolarowych banknotów.
- Cieszę się, że mogłem pomóc.
Uścisnęli sobie dłonie i lekarz zniknął za załomem hotelowego korytarza.
- Co z Adamem? Coś możemy zrobić? – spytał Romek.
- Nic. Zupełnie nic. Czekamy. Od momentu jak urwał się z nimi kontakt nad Mediną, muszą sobie radzić sami. Czekamy – odpowiedział chłodno.
- Myślisz, że żyją?
Billy zmroził go swoim indiańskim spojrzeniem. Pytania tego Polaka, przyjaciela Adama z lat dzieciństwa i młodości, zaczynały go denerwować.
- Idź do pokoju, odpocznij. Jutro wylatujecie do Polski. Rozmawiałem z Białasem, odbierze was w Warszawie – powiedział Billy, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. W końcu ten człowiek wiele ostatnio doświadczył.
- Zostanę. Może się przydam, dopóki nie dowiemy się czegoś o Adamie.
- Nie denerwuj mnie – powiedział Indianin zimno. – Trzeba się zająć kobietami, bo same sobie nie poradzą. Tutaj byś mi tylko przeszkadzał. Jutro rano odstawiam was na lotnisko. Masz być gotowy.
- Dobra, ty tu jesteś szefem.
Billy zastał Esteveza nad szklanką whisky. Na stoliku obok stała do połowy jeszcze pełna butelka. W popielniczce tliło się niedopalone, kubańskie cygaro, których Meksykanin był wielkim koneserem. Nieduży ich zapas zawsze starał się mieć przy sobie, niezależnie od tego gdzie
w danym momencie rzucił go los.
- Sprawdzałem stan swojego konta
w banku – powiedział jakby mimochodem do wchodzącego Billego.
- Co?
- Jeszcze przed akcją wpłynęło pięćdziesiąt tysięcy dolarów – podniósł szklankę do ust i pociągnął łyk alkoholu. – Jakby coś przeczuwał, że może nie wrócić
i chciał wszystkie sprawy mieć w porządku.
- Przestań pierdolić, Esteves – Billy Dogan był poirytowany. – Gawlik to twardy skurwysyn. Da sobie radę.
Meksykanin łypnął swoim posępnym wzrokiem na towarzysza broni. Sięgnął po cygaro i zaciągnął się głęboko. Pomieszczenie wypełniło się przyjemnym zapachem dymu.
- Obaj doskonale wiemy, Billy, że
z Mogadiszu wychodzi się szybko albo nie wychodzi się wcale. Wiedziały chłopaki
i wiedział Mitford. Popierdolony był gościu, ale lubiłem gnoja. Wiedziałeś, że składał kasę, bo chciał otworzyć knajpę
w Londynie?
- Wszyscy wiedzieliśmy, w co się ładujemy.
- Fakt, masz rację. A w knajpie Johna Mitforda w Londynie whisky się już nie napijemy.
- Kiedy wracasz do Stanów?
- Mam bilet na dzisiaj wieczorem. A Ty?
- Zostanę tu jeszcze parę dni. Może się czegoś dowiem.
- Idę się zbierać. Zostawiam ci butelczynę. Trzymaj się, stary!
Meksykanin klepnął go przyjaźnie
w ramię i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Billy Dogan został w apartamencie sam. Jeszcze nie dzwonił do Jill. Miał nadzieję, że zrobią to razem
z Adamem. Wiedział, że chciałaby z nim porozmawiać. Podszedł do telefonu. Wystukał na klawiaturze dobrze sobie znany numer.
- Cześć, skarbie. To ja, twój gamoniowaty mąż – powiedział do słuchawki, słysząc jej głos.
- No, wreszcie. I co, już po wszystkim? Udało się?
- Pewnie, że się udało. A co ty myślisz? Masz do czynienia z profesjonalistami.
- Dobra, dobra! Gdyby nie Adam, to byś, profesjonalisto, dawno ziemię gryzł.
- Jak mała?
- Właśnie ją musiałam wycierać, bo Pamy ją znowu wylizała po twarzy. Skaranie boskie z tym psem! A jak Adam? Cieszy się pewnie jak dziecko. Możesz mi go dać na chwilę?
- Jasne, że się cieszy – skłamał Billy. Nie chciał jej nic mówić przez telefon. – Gdzieś tu się zapodział. Powiem mu, że go pozdrawiasz.
- Powiedz, powiedz. I niech nie zapomina o starych przyjaciołach. A ty, stara łamago, kiedy wracasz? – spytała Jill pieszczotliwie.
- Zostanę tu jeszcze parę dni, może tydzień. Mamy z Adamem parę spraw do zamknięcia. Stęskniłem się strasznie za wami, baby... Jeszcze trochę, a wsiadam w samolot i przyjeżdżam was uściskać.
- No to się śpiesz. I pozdrów Adama. Buźka!
- Pa, słońce.
Billy odłożył słuchawkę, spojrzał na butelkę whisky, którą zostawił Meksykanin
i uniósł ją do ust. Pociągnął parę solidnych łyków. Włączył telewizor i ustawił CNN. Ciekaw był, czy podadzą już jakieś wiadomości z walk w Mogadiszu.
Każdy kolejny dzień pozbawiał Dogana resztek i tak złudnych nadziei. Drugiego sierpnia CNN podała za radiem somalijskim informację, że Mohamed Farrah Aidid nie żyje. Oficjalna wersja głosiła, że zmarł na atak serca podczas pełnienia obowiązków państwowych. Już wcześniej Billy zdobył niesprawdzone wiadomości o postrzeleniu Aidida w pierś, brzuch i nogę, gdy ten osobiście próbował poprowadzić atak na enklawę Medina, zajętą przez Atto. Jak się okazało, źródło było dobrze poinformowane.
- Więc jednak go dopadłeś, draniu – powiedział do siebie.
Wstał sprzed telewizora i podniósł słuchawkę telefonu.
- Kiedy jest najbliższy lot do Nowego Yorku? – spytał recepcjonistkę. – Doskonale. Proszę mi zrobić rezerwację. William Dogan.
Nie miał zbyt wiele rzeczy do spakowania, a prezenty dla Jill i małej postanowił kupić już na lotnisku.
cdn.
Marek Kędzierski – autor powieści sensacyjnych, które szybko zdobyły sobie rzesze wiernych fanów