Choć prowadzona od lat, dyskusja na temat imigracji, przede wszystkim nielegalnej, właściwie dopiero się zaczyna. Nie tylko za sprawą konserwatywnych polityków i ich wyborców - w zdecydowanej większości starszych, urodzonych tu białych obywateli. Również druga strona próbuje na swój sposób zbić na imigracji kapitał polityczny i to nie zawsze stojąc w opozycji do poglądów republikańskich. Przykładem może być demokratyczny kandydat na urząd prezydenta, Bernie Sanders, który stwierdził niedawno, iż niekontrolowany napływ przybyszów może sprawić, że "każdy w Ameryce stanie się biedniejszy". Kolejnym gwarantem utrzymywania przy życiu dyskusji na te tematy będą sami imigranci, ich rodziny i reprezentujące je organizacje, żywiołowo reagując na każde słowo krytyki, kontrowersyjną wypowiedź, propozycję, czy komentarz jej przeciwników.
Temat imigracji, zwłaszcza nielegalnej, na pewno będzie jednym z najczęściej poruszanych w rozpoczętej kampanii wyborczej i będziemy mieli z nim wielokrotnie do czynienia przez cały 2016 r. Prędzej czy później, będą musieli podjąć go, poza Donaldem Trumpem, również inni kandydaci do Białego Domu. Społeczeństwo okazało się bowiem bardzo podzielone w tej sprawie, choć jak się okazuje, nie do końca jest ono dobrze poinformowane. Sporo emocji, niewiele faktów.
Mało kto wie tak naprawdę, jak wygląda obecnie imigracja do Stanów Zjednoczonych, kim są ci ludzie, skąd przybywają, gdzie decydują się osiedlać. Jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę, że niezwykle rzadko nielegalni, czy też nieudokumentowani imigranci bezpośrednio odbierają pracę rodowitym Amerykanom, ale najczęściej robią to posiadacze tzw. wiz pracowniczych sprowadzani tu legalnie i świadomie przez pracodawców poszukujących oszczędności.
Latynosi stali się symbolem nielegalnej imigracji, a słuchając niektórych wystąpień Trumpa można odnieść wrażenie, że cały kraj jest zalany niechcianymi przybyszami z Meksyku i Ameryki Środkowej. Owszem, w niektórych rejonach kraju można odnieść takie wrażenie. Dane Homeland Security mówią jednak, że w ostatnich latach zmieniło się oblicze imigracji. Może związane jest to z lepszym stanem ekonomii w Meksyku i niższym przyrostem naturalnym w tym kraju. Może sprawiły to utrudnienia na granicy i zwiększona kontrola w przygranicznych rejonach. Faktem jest, że przybysze z południa nie są już tak bardzo dominującą grupą jak jeszcze niedawno.
Tylko w latach 2010 - 2013 liczba imigrantów zza południowej granicy spadła o 18 proc. do około 140 tysięcy osób rocznie - informuje Homeland Security. W tym samym czasie zdecydowanie wzrosła liczba przybyszów z Azji - na przykład aż o 26 proc. z Chin, do 75 tysięcy rocznie, czy o 11 proc. z Indii, do 66 tysięcy rocznie. W ten sposób w okresie ostatnich kilku lat Azja zrównała się z obydwiema Amerykami, bo z każdego z tych miejsc pochodzi po 40 proc. imigrantów do USA. Pozostałe 20 proc. to reszta krajów świata.
Liczba przybyszów z Europy, niegdyś trzon amerykańskiej imigracji, spadła w ostatnich kilku latach aż o 32 proc. do poziomu 91 tysięcy osób rocznie. W tym samym czasie o 30 proc. wzrosła imigracja z Afryki, którą ocenia się na około 98 tysięcy przybyszów w skali roku. Co wydało się badającym trendy demografom interesujące, osiedlający się w USA przybysze z Afryki są dobrze wykształceni, bo w porównaniu do innych więcej można znaleźć wśród nich osób z tytułem lub stopniem naukowym, zdecydowana większość mówi też płynnie po angielsku. Jedna trzecia imigrantów z Afryki piastowała w swoim kraju wyższe stanowiska, zwykle menadżerskie lub wykonywała specjalistyczny zawód. Nie jest więc zaskoczeniem, że doskonale radzą sobie w nowym kraju, łatwo asymilują się z otoczeniem i stosunkowo szybko zaczynają być wartościowymi członkami lokalnej społeczności. Większość z nich osiedla się w Nowym Jorku, okolicach Waszyngtonu, Houston, czy Dallas. Podobnie jak Azjaci i Latynosi w przeszłości, tak imigranci z Afryki prawdopodobnie wpłyną w najbliższym czasie na zmiany ekonomiczne, etniczne i kulturowe w wielu amerykańskich aglomeracjach. Ich liczba bowiem stale rośnie.
Największe skupiska osób urodzonych poza USA to jednocześnie największe aglomeracje kraju. Na pierwszym miejscu pozostaje Nowy Jork i jego okolice, gdzie w 2013 r. aż 5.36 mln. mieszkańców pochodziło spoza granicy Stanów Zjednoczonych. Na drugim miejscu, z liczbą 4.3 mln. imigrantów uplasowało się LA, za nim Miami - 2.2 mln., Chicago - 1.69 mln., oraz Houston - 1.39 mln.
Jednak w ostatnich latach również pod względem wyboru miejsca zamieszkania obserwuje się zmiany. Największe miasta pozostają jednocześnie największymi enklawami imigrantów, ale najszybszy ich przyrost notują nieco mniejsze skupiska miejskie, często położone w środkowej części kraju. Wpływają na to głównie koszty życia i dostępność pracy. Tradycyjne przystanie dla imigrantów, takie jak NY, LA, czy Chicago, borykają się z poważnymi problemami w ostatnich latach. Ograniczony rynek pracy i coraz wyższe koszty utrzymania skutecznie hamują przypływ nowych mieszkańców, również spoza kraju.
Dlatego największy, bo ponad 17 proc. przyrost liczby imigrantów w ostatnich latach, odnotował Pittsburgh. To czterokrotnie więcej, niż średnia krajowa wynosząca nieco ponad 4 proc. Położone w zachodniej Pensylwanii miasto oparło swą ekonomię na energii, usługach medycznych i technologii, więc radzi sobie ostatnio nieźle. Jednocześnie ceny nieruchomości są tam relatywnie niskie, szkolnictwo utrzymuje się na niezłym poziomie. Dodatkową zaletą jest położenie miasta - wśród malowniczych wzgórz. Dlatego przyciąga słabo wykształconych imigrantów z większych i droższych aglomeracji, a także dobrze wykształconych nowoprzybyłych, poszukujących specjalistycznej pracy i dobrych warunków życia.
Inne zaskakujące przykłady to choćby Indianapolis, gdzie liczba mieszkańców urodzonych poza USA wzrosła w ostatnich latach o ponad 14 proc., Oklahoma City - 13 proc., czy Columbus w Ohio. Podobnie jak w Pittsburghu gospodarka tam rozwija się, domy są tanie, a warunki do prowadzenia biznesu uznawane za przyjazne.
Przez całe głównie jednak południe kraju cieszyło się popularnością wśród imigrantów. Ten trend wciąż się utrzymuje. Nowy Orlean, Charlotte, Austin, Miami. W tych miastach imigranci stanowią największy odsetek mieszkańców, choć liczbowo ustępują zamieszkującym największe metropolie, w których - jakby dla kontrastu - niedługo zacznie ich ubywać. Tak już jest w Los Angeles, gdzie w drugiej dekadzie tego wieku populacja urodzonych poza USA spadła o 0.1 proc. Chicago stopniowo przyciąga coraz mniej imigrantów, bo w tej chwili roczny przyrost mieszkańców urodzonych poza Stanami Zjednoczonymi wynosi tu już tylko 1.71 proc. rocznie. To mniej, niż połowa średniej krajowej.
W niektórych rejonach kraju, częściej niż w innych, pojawiają się informacje o utracie pracy przez Amerykanów na rzecz przybyszów. Zwalniani są nie dlatego, że źle wykonują swe obowiązki, czy nie posiadają odpowiedniej wiedzy, ale ponieważ ich następcy są tańsi i bardziej ulegli. Pomaga w tym program tymczasowych wiz pracowniczych H-1B, stworzony z myślą o firmach technologicznych pragnących zatrudnić określonych specjalistów z całego świata w czasach, gdy lokalny rynek pracy nie mógł ich zaoferować. Z biegiem lat program został jednak wypaczony i obecnie służy zatrudnianiu tańszej siły roboczej - głównie z Indii, w czym specjalizuje się niemal cała Dolina Krzemowa.
Niedobór specjalistów przez lata był problemem nagłaśnianym przez najbardziej znanych w świecie IT, choćby twórcę Facebooka, Marka Zuckenberga. To oni lobbowali za rozszerzeniem programu w taki sposób, by ich firmy mogły zachować konkurencyjność. Może tak było przed laty, bo obecnie - jak donosi Economic Policy Institute - amerykańskie uczelnie produkują dwa razy więcej specjalistów, niż potrzebuje ich rynek technologiczny. Wciąż jednak ponad jedna trzecia zatrudnianych to "goście" posiadający tymczasowe wizy pracownicze.
Większość znajduje pracę w USA za pośrednictwem agencji Infosys oraz Tata Consultancy Services, obydwie z głównymi siedzibami w Indiach. Według Economic Policy Institute tylko w tym roku odpowiedzialne były one za utratę pracy przez ok. 12 tysięcy amerykańskich specjalistów. Przyjmowani w ich miejsce absolwenci zagranicznych szkół kosztują pracodawców od 20 do 49 proc. tego, co musieliby zapłacić urodzonym tu i wykształconym osobom. Tak więc wizy H-1B to już nie sposób na znalezienie fachowców, ale wyłącznie metoda zaoszczędzenia dla producentów sprzętu i oprogramowania. Zresztą nie tylko, bo w ślady branży IT poszli inni. Tymczasowe wizy pracownicze wydawane są praktycznie wszystkim, od budowlańców, prze przemysł, po usługi. Liczba legalnych, tańszych pracowników sprowadzanych do USA każdego roku to setki tysięcy osób.
Co ważne, większość z przybyłych w ramach programu nie zamierza się tu osiedlać, więc nie pracuje na rzecz społeczeństwa, nie dokłada do koniecznych wydatków. Zwykle powracają z oszczędnościami do swego kraju i tylko ok. 3 proc. stara się później o stały pobyt.
Patrząc wstecz, Stany Zjednoczone bardzo skorzystały na imigracji. Wykształceni, zdolni, czy po prostu ciężko pracujący, wszyscy przyczynili się do rozwoju ekonomicznego kraju.
Złoty okres imigracji amerykańskiej przypadł na koniec XIX i początek XX wieku, gdy w kraju brakowało ludzi do każdej pracy. Kraj potrzebował wszystkich - mechaników, inżynierów, zwykłych robotników fabrycznych, górników i osób zbierających plony z pól. Mimo bardzo trudnych warunków każdy miał jakieś perspektywy, szansę na osiągnięcie sukcesu, dorobek.
Dziś sytuacja wygląda jednak inaczej. Jedna trzecia dzieci imigrantów żyje poniżej minimum socjalnego, dwa razy więcej, niż wśród osób tu urodzonych. Foundation for Child Development oblicza, że w przypadku dzieci imigrantów istnieje dwa razy wyższe prawdopodobieństwo przedwczesnego przerwania nauki. Nie ma dziś nadmiaru miejsc pracy, a jeśli są one oferowane, zwykle nie należą do dobrze płatnych. W niektórych rejonach popularnych wśród przybyszów spoza granic - przykładem może być południowa Kalifornia - w okresie ostatnich lat doszło do erozji rynku pracy. Coraz mniej odpowiedzialne, coraz mniej płatne zajęcia. Z rejonów tych ucieka klasa średnia, jej miejsce zajmują imigranci. To tam najgłośniej mówiło się o potrzebie wprowadzenia minimalnej stawki godzinowej. Gdy w końcu udało się to i ustalono, że minimum wynosić będzie 15 dolarów - mało kto zdawał sobie sprawę, że prawo obejmie niemal połowę tam zamieszkałych.
Imigracja w USA zmieniła się na przestrzeni lat. Nie jest już tak produktywna jak choćby jeszcze 20 lat temu. Imigranci wnoszą coraz mniej, coraz częściej po uzyskaniu obywatelstwa kwalifikują się niemal natychmiast na pomoc rządową. Wykształceni przybywają na chwilę, zwykle na wizach pracowniczych, zdobywają doświadczenie, a pomysły realizują później w swym rodzinnym kraju.
Trzeba jednak mieć świadomość, że imigracja była przez dziesiątki lat "tajną bronią" Ameryki. W dużej mierze to dzięki przybyszom kraj prosperował, był konkurencyjny wobec Europy i tworzył kolejne miejsca pracy. Nie można likwidować tego systemu, bo przynosi on korzyści. Podobnie jak wiele innych, wypaczonych w ostatnich latach, wymaga tylko korekty, może lekkiej naprawy. Specjaliści różnych dziedzin są zgodni. Przyszłość Ameryki zależna jest od imigracji. Bez przybyszów nie będzie produktu krajowego, pieniędzy na emerytury, przyrostu naturalnego. Zgadzają się też co do tego, że tak jak 100 lat temu każdy był potrzebny, tak teraz przypływ ludzi należy nieco bardziej kontrolować. Nie zniechęcać, nie zamykać granic, nie wyrzucać, ale wprowadzić mechanizmy imigracyjne, które pozwolą na jak najlepsze wykorzystanie chętnych do osiedlenia się w USA.
na podst. newgeography.com, ocregister.com, washingtonpost.com, dhs.gov
opr. Rafał Jurak