Z roku na rok głosy białych wyborców w Stanach Zjednoczonych stanowią coraz mniejszy odsetek. Ocenia się, że podczas przyszłorocznych wyborów prezydenckich stanowić będą kolejne 2 proc. mniej niż w 2012 r. Dokładne dane dotyczące wszystkich wyborów prezydenckich znaleźć można na stronie www.ropercenter.uconn.edu, gdzie pokazany jest procentowy udział poszczególnych grup, nie tylko etnicznych, ale również mężczyzn, kobiet, bogatych, biednych, dobrze i słabo wykształconych, etc. Przeglądając dane dowiedziałem się np.: że mimo iż z roku na rok odsetek ten maleje, to białe głosy stanowiły w 2012 r. około 72 proc. wszystkich oddanych. Jeszcze większy odsetek stanowiły cztery lata wcześniej.
Warto tu więc przypomnieć, że cztery i osiem lat temu Barack Obama objął najwyższy urząd, mimo że nie głosowała na niego większość białych mieszkańców USA. Siedem lat temu otrzymał 43 procent, podczas gdy McCain zdobył 55 procent. W ostatnim starciu z Romneyem poparło go juz tylko 39 proc. białych mieszkańców, podczas gdy na republikańskiego kandydata zagłosowało 59 proc. W 2012 r. Latynosi – będący największą mniejszością etniczną w USA – po raz pierwszy w historii przekroczyli próg 10 proc. wyborców. Ocenia się, że w przyszłym roku padnie kolejny rekord. Warto również zdawać sobie sprawę, że nieliczni przedstawiciele mniejszości etnicznych głosowali na Romneya, biali mieszkańcy stanowili niemal 90 proc. jego elektoratu.
Oczywiście w obowiazującym w Stanach Zjednoczonych systemie wyborczym, zwycięzca nie zawsze może pochwalić się poparciem większości mieszkańców. Sposób naliczania głosów elektorskich kiedyś już szczegółowo tłumaczyłem, poza tym myślę, że większość z nas wie, na czym on polega. Tak więc przyjrzyjmy się, w jaki sposób na przestrzeni lat malało znaczenie wpływu białych głosów na końcowy rezultat:
– W 1988 r. George H. W. Bush otrzymał poparcie 59 proc. białych wyborców w kraju (pozostałe 41 proc. gosowało na Dukakisa). Wynik ten pozwolił przyszłemu prezydentowi na zgromadzenie aż 426 głosów elektorskich.
– 24 lata później, w 2012 roku, Romney uzyskał niemal identyczny wynik wśród białych wyborców USA (59 proc.). Tym razem jednak dało mu to już tylko 206 głosów elektroskich. Jednocześnie wśród wszystkich pozostałych grup etnicznych Romney uzyskał zaledwie 17 proc. poparcie. Na końcowy wynik wpłynęło 63 proc. głosów etnicznych oddanych na Baracka Obamę.
Widzimy więc, jak w stosunkowo krótkim czasie zmieniła się scena wyborcza i jak wielkie znaczenie mają głosy do tej pory kompletnie ignorowane przez partię konserwatywną. Jeśli którykolwiek z kandydatów republikańskich starających się o nominację partyjną w 2016 r. nie uzyska wśród wyborców etnicznych lepszego wyniku niż Romney ostatnio, to będzie potrzebne minimum 65 proc. wszystkich białych głosów do zapewnienia sobie zwycięstwa. Ostatni raz udało się to Ronaldowi Reaganowi w 1984 r. Wygrał on wówczas w 49 stanach i otrzymal rekordową liczbę 525 głosów elektroskich na 538 możliwych.
Przejdę teraz do głównej myśli dzisiejszego felietonu. Czy go lubimy, czy nie, Donald Trump ma naprawdę minimalne szanse na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Nawet jeśli jego popularność wśród konserwatywnych wyborców utrzyma się na tak wysokim poziomie, jak obecnie do wiosny przyszłego roku, gdy rozpoczną się prawybory w poszczególnych stanach. Mimo wiwatujących wielotysięcznych tłumów na spotkaniach, jego popularność wśród wszystkich białych wyborców w USA nie przekroczyła 50 proc. Daleko mu do takiego wyniku.
Popularności Trumpa wśród etnicznych wyborców nie ma potrzeby analizować. Jest bliska zera. Każdy dzień i każda kolejna wypowiedź sprawia, że do tej pory niezbyt zainteresowani głosowaniem imigranci z prawami wyborczymi decydują się na wzięcie w nich udziału. Kolejne sondaże wskazują, że coraz większa liczba Latynosów i Azjatów decyduje się na udział w przyszłorocznych wyborach po raz pierwszy. Tylko po to, by oddać głos na kogoś innego.
Trudno uwierzyć, że nadzorujący pracę jego komitetu wyborczego ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Owszem, istnieje pewne, mikroskopijne wręcz prawdopodobieństwo, że docelowo Trump może pozyskać ponad 65 proc. białych głosów i ustanowić historyczny rekord tego kraju. Jednak powiedzmy sobie szczerze, na razie nic na to nie wskazuje. Te miliony wyborców wierzące w zapowiadaną przez niego rewolucję, to wciąż mniej liczna grupa, niż posiadający prawo głosu obywatele obawiający się głoszonych przez niego haseł. Trump nic sobie nie robi z oficjalnej linii głoszonej przez partię republikańską, która wszelkimi sposobami stara się nie zrazić do siebie grup, które mają coraz większy wpływ na wynik wyborów w tym kraju. O ile jego partia stara się ograniczać hasła populistyczne głoszone przez swych polityków, o tyle Trump nie ma żadnych hamulców pod tym względem. Nawet gdybym był zwolennikiem jego kandydatury, to z niepokojem obserwowałbym jego poczynania. Jednak nie jestem, bo w gronie konserwatywnych kandydatów jest według mnie kilku lepiej predysponowanych do objęcia urzędu prezydenta ludzi. Jeszcze do niedawna traktowałem go jako rozrywkę w kampanii wyborczej. W tej chwili, mimo że wciąż nie wierzę w jego wygraną, zaczynam z niepokojem obserwować poczynania Trumpa. Bo to, że prawdopodobnie nie zasiądzie w Gabinecie Owalnym, nie znaczy wcale, że nie zaprzepaści szansy stojącej przed republikanami. Gdy już opadnie bitewny kurz, całe zamieszanie pewnie uzna za świetną zabawę, podziękuje za wsparcie i zajmie się zarabianiem pieniędzy.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com