----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

03 września 2015

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Jeszcze kilka miesięcy temy demokraci żartowali sobie z kilkunastoosobowej grupy kandydatów republikańskich. Dziś żałują, że nie mają podobnego wyboru. Coraz liczniejsze grono demokratycznych polityków oraz sympatyków partii zastanawia się, jak doszło do tego, że na kilka miesięcy przed pierwszymi prawyborami nie pojawiła się żadna poważna alternatywa dla Hillary Clinton.

Pomijając aferę z pocztą elektroniczną należy przecież pamiętać, iż Clinton postrzegana jest jako sojusznik i przyjaciel wielkiej finansjery, zwolenniczka wojny w Iraku i rozszerzenia Patriot Act. To cechy i poglądy obce większości demokratycznych wyborców. Jej wysokie notowania w sondażach wynikały głównie z jednego – braku alternatywy. Ale w pewnym momencie nawet nazywający siebie socjalistą Bernie Sanders dla wielu zaczął wydawać się lepszym kandydatem, stąd zresztą już tylko minimalna nad nim przewaga Hillary Clinton w sondażach.

W miarę jak jej popularność maleje, coraz więcej osób zaczyna sobie uświadamiać, że jej ewentualna nominacja partyjna w wyborach prezydenckich nigdy właściwie nie była na rękę demokratom. Może ma ona większe szanse, niż jej rywal ze stanu Vermont (Sanders), ale w szeregach jej ugrupowania jest wielu znanych polityków, którzy mogliby reprezentować centrowe poglądy wyznawane przez większość wyborców demokratycznych i niezależnych. Oczywiście w tej chwili może być już zbyt późno, by naprawiać błędy. Ktoś bardzo znany, z dorobkiem politycznym, miałby jakąś szansę w ostatnich miesiącach poprzedzających prawybory. Stąd pojawiający się pomysł startu w wyborach obecnego wiceprezydenta.

Oczywiście Hillary Clinton wciąż ma przewagę nad Sandersem i uzyskanie przez nią nominacji jest wciąż bardzo realne. Jeśli wygra, z oczywistych względów demokraci staną za nią murem, bo podobnie jak oni, opowiada się za utrzymaniem Obamacare, prawem do aborcji, przyznaniem legalnego statusu nieudokumentowanym imigrantom, wzmocnieniem związków zawodowych, czy nałożeniem podatku na firmy rujnące środowisko naturalne. Nie ona jedyna wyraża jednak takie poglądy. Podobne ma większość pozostałych polityków demokratycznych. Plus, nie drażnią wyborców niepopularnymi stwierdzeniami.

Weźmy jako przykład wojnę w Iraku. Według większości demokratów była to historyczna pomyłka, niepotrzebny konflikt. Hillary Clinton głosowała za wysłaniem wojsk, zresztą nie ona jedna. Ale doświadczenia z Iraku wiele ją nie nauczyły. Bo później naciskała na interwencję w Libii bez zgody Kongresu, nie zastanawiając się, w jaki sposób wpłynie to na ten kraj i układ sił w regionie. Była też zdecydowanym orędownikiem udziału amerykańskiego wojska w wojnie domowej w Syrii. Wygląda na to, że jej umiejętność oceny sytuacji w sprawach polityki zagranicznej nie była najlepsza. Delikatnie mówiąc. Do tego dochodzi sprawa Benghazi. Jako kandydat na urząd prezydenta nie zrobiła i nie powiedziała nic, co złagodziłoby nieco złe doświadczenia z okresu, gdy piastowała wysoką pozycję w administracji kraju.

Demokraci krytykowali George W. Busha za konflikt w Iraku i za Patriot Act. Wypominali mu również próby poszerzenia prezydenckich uprawnień i nikłą przejrzystość prac jego administracji. Hillary Clinton opowiedziała się za Patriot Act i wielokrotnie sygnalizowała potrzebę rozszerzenia uprawnień rządzących. Do tego robiła wszystko, by zawartości jej urzędowej skrzynki pocztowej nie poznała opinia publiczna, mimo że różne prawa na to przecież pozwalały.

Solą w oku demokratów są jeszcze jej bliskie kontakty z krajową finansjerą. Wielu wyborców tej partii sympatyzowało z ruchem Occupy Wall Street, który wskazywał na zależności pomiędzy najbogatszymi, a polityką. Clinton w tym czasie korzystała z hojności największych korporacji, do dziś ich pieniądze zasilają jej konto wyborcze. Zresztą nie tylko, bo przecież nie wolno zapominać o jej rodzinnej fundacji, czy wynagrodzeniu dla męża, byłego prezydenta, za przemówienia organizowane w czasie, gdy piastowała urząd Sekretarz Stanu. Trudno uwierzyć, że w razie objęcia najwyższego stanowiska w kraju jej sympatia do korporacji i finansjery nagle osłabnie. A to przecież kłóci się z poglądami większości wyborców demokratycznych.

Pozostają jeszcze sprawy socjalne. Trudno określić jej stanowisko gdy chodzi na przykład o małżeństwa jednopłciowe, czy brutalność policji. Unika wypowiedzi na ten temat i potencjalny wyborca demokratyczny nie jest w stanie przewidzieć, jak zachowa się po ewentualnej wygranej w wyborach.

Dlatego demokraci zazdroszczą republikanom. Wyboru, jasności poglądów wśród kandydatów i ich liczby.

Bernie Sanders, nazywający sam siebie socjalistą i raczej nie mający jakichkolwiek szans na zwycięstwo, wykonuje jednak dla partii demokratycznej świetną robotę. Raczej nie wygra prawyborów i nie otrzyma nominacji, a nawet jeśli, to polegnie z niemal każdym kandydatem republikańskim. Ale nie na tym polega jego rola. Jako kontrkandydat Hillary Clinton zmusza ją do walki, na wcześniejszym etapie wyciąga na światło dzienne niewygodne fakty. Jeszcze trzech, czterech takich jak on i faworytka partii może ponownie wzmocnić swą pozycję. Oczywiście jeśli będzie chciała, potrafiła i nie ujrzą światła dziennego jej inne, mroczne tajemnice.

Na razie w ogólnokrajowych sondażach Clinton wciąż prowadzi z każdym z kandydatów z obydwu partii. Jej przewaga jednak topnieje z dnia na dzień. Głównie za sprawą oficjalnych e-maili wysyłanych podobno z prywatnych kont. Wciąż nie znamy ich treści. Stopniowo publikowane przez Departament Stanu nie przynoszą odpowiedzi na większość pytań. Jej przeciwnicy polityczni utrzymują, iż te najważniejsze wciąż okryte są tajemnicą. Z dotychczas poznanych nic nie wynika. Było kilka śmiesznych wymian zdań, kilka tajemniczych sformułowań, większość to jednak nudna korepsondencja biurowa.

Hillary Clinton od dawna utrzymuje, że świadomie nie wysłała z prywatnego konta ważnej korespondencji. Jednak zredagowane teksty jej listów podawane do publicznej wiadomości mogą świadczyć o czym innym. Na razie z ponad 4 tysięcy e-maili około 130 zostało przed upublicznieniem zredagowanych przez Departament. Mimo podejrzeń i prowadzonego dochodzenia na razie nie można powiedzieć, że Clinton dopuściła się złamania prawa. Wielu specjalistów uważa, że rząd ukrywa zbyt wiele treści i gdybyśmy poznali wyrzucone z listów zdania, okazałoby się, że nie kryją one niczego podejrzanego.

Z drugiej strony posługiwanie się prywatną pocztą według wielu osób naraża państwo na szwank. Głównie za sprawą hakerów i możliwości kradzieży informacji. Nawet jeśli nie były to ważne i tajne dane, to uzyskany w ten sposób dostęp do poczty byłby potencjalnie niebezpieczny.

Demokraci już zdają sobie sprawę, że jej nieumiejętność odpowiedzi na większość pytań osłabia pozycję partii w nadchodzących wyborach. Stąd plotki dotyczące Joe Bidena, obecnego wiceprezydenta, który podobno rozważa ewentualność startu w wyścigu do Białego Domu.

Kontrowersje wokół e-maili, bo na razie aferą nazwać tego nie sposób, zaczynają wyglądać jak klasyczna afera Clintonów. Używanie przez nią prywatnych serwerów wyszło na jaw podczas dochodzenia w sprawie Benghazi. Mimo że na razie niczego konkretnego nie udowodniono, to na jaw wychodzą niewygodne informacje. Stąd własnie określenie "klasyczna afera Clintonów". Od 1974 roku, gdy Bill Clinton ubiegał się o wybieralne stanowisko po raz pierwszy, takie afery są standardem. Coś na pierwszy rzut oka wygląda na skandal, przeprowadzane jest dochodzenie, okazuje się, że nic tam nie ma, ale przy okazji wychodzą na światło dzienne niewygodne i wiodące do kolejnego dochodzenia informacje.

Przykładem może być choćby Whitewater, czyli nieudane inwestycje rodziny Clintonów w rynek nieruchomości. Choć w sprawie tej nie wykryto żadnych dowodów łamania prawa, to w końcu dochodzenie ruszyło w innym kierunku i zakończyło się oskarżeniami i próbą impeachmentu.

Na Hillary Clinton ciążą jeszcze zarzuty dotyczące sprzedaży broni i przyjmowania pieniędzy przez podległą jej rodzinną fundację. W okresie sprawowania funkcji Sekretarz Stanu przez Clinton, podległy jej departament zatwierdził sprzedaż różnego rodzaju wyposażenia wojskowego do 20 krajów na sumę ponad 165 miliardów dolarów. Wszystkie te kraje przekazały określone datki – często wielomilionowe – na rzecz organizacji założonej i prowadzonej przez małżeństwo Clintonów. Wspomniane 165 miliardów w okresie jej urzędowania to dwa razy więcej, niż wartość broni sprzedanej tym samym krajom za zgodą Departamentu Stanu w podobnym okresie podczas drugiej kadencji prezydenta Busha. Do tego prowadzony przez Clinton departament autoryzował dodatkowe umowy Pentagonu na sumę około 151 miliardów dolarów z 16 innymi krajami, które również przekazały fundusze na rzecz rodzinnej fundacji. W ten sposób wzrost wartości sprzedaży broni w tym okresie w stosunku do podobnego przedziału czasu za prezydentury Busha wyniósł 143 procent, z czego do krajów współpracujących z fundacją trafiło jej aż o 80 procent więcej.

Znów jednak trudno zarzucić jej działanie niezgodne z prawem. Wprawdzie rządy obcych państw starające się w Departamencie Stanu o zakup amerykańskiego uzbrojenia nie mogą finansować kampanii politycznych na terenie USA, bo w ten sposób chroni się politykę bezpieczeństwa kraju przed obcymi wpływami, nie ma jednak żadnego prawa zakazującego tym samym rządom finansowania organizacji dobroczynnych kontrolowanych przez polityków. Oczywiście postępowanie takie dyskwalifikuje polityka pod wieloma względami, zwłaszcza jako kandydata na wysoki urząd, ale nie czyni z niego kryminalisty.

To wszystko sprawia, że kandydatura Clinton słabnie z dnia na dzień. Przez wiele miesięcy władze partii demokratycznej uważały Clinton za jedyny, słuszny wybór. Przymykano oko na niektóre niedoskonałości kandydatki w przekonaniu, że i tak w starciu choćby z Donaldem Trumpem, Benem Carsonem, Tedem Cruzem, czy Marko Rubio otrzyma ona większość głosów. Od pewnego czasu w łonie partii i wśród jej sympatyków panuje chaos i widać wyraźne oznaki paniki. Nie ma co ukrywać, zawiedziono wyborców. Na kilka miesięcy przed prawyborami nie zaoferowano alternatywnej kandydatury.

Według specjalistów od marketingu politycznego demokraci wciąż jeszcze mają szansę na odbudowę zaufania. Może nie poprzez zmianę lidera w wyścigu, ale poprzez wzmocnienie ataków na Clinton. Brzmi to nieprawdopodobnie, a jednak... Bernie Sanders obnażył słabości Clinton i sprowadził ją niemal do parteru. Potrzebny jest jeszcze jeden, może dwóch silnych kontrkandydatów, by zmusić ją do walki. W końcu jej mąż, Bill Clinton, a także obecny prezydent, Barack Obama, wygrali prawybory zajadle walcząc z silnymi przeciwnikami. To z kolei pozwoliło im dobrze przygoptować się do ostatczecznych wyborów.

Zwolennikom obydwu partii powinno zależeć na obecności silnych kandydatów podczas przyszłorocznych wyborów. Bo tylko wtedy wybory mają sens, gdy ścierają się opinie i w walce kształtują charaktery. Najgorsze, co może przydarzyć się systemowi demokratycznemu, to niezagrożony kandydat szermujący populistycznymi hasłami. Niezależnie od partii, którą reprezentuje.

Na razie mamy kilkunastu polityków republikańskich, z których kilku wybija się na prowadzenie. Z drugiej strony mamy Hillary Clinton, która popełniając błędy traci z dnia na dzień. Jaki ma plan, dokąd zmierza? Tego nikt nie wie. Ale jej problemy i ambicje nie powinny być zbyt kosztowne dla kraju. A tego na razie nikt nie jest w stanie zagwarantować.

Na podst. International Business Times, Bloomberg.com, state.gov, The Atlantic,
opr. Rafał J

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor