Możemy się tylko domyślać, o czym prezydenci USA i Chin rozmawiali za zamkniętymi drzwiami podczas zakończonej niedawno wizyty Xi Jinpinga w Stanach Zjednoczonych. Możemy mieć nadzieję, że oprócz ekonomii, poczynań hakerów, praw człowieka i ochrony klimatu jednym z tematów były sposoby uniknięcia konfliktu zbrojnego pomiędzy obydwoma krajami w okresie najbliższych kilku, może kilkunastu lat. Politycy nas uspokajają – taki scenariusz jest mało prawdopodobny, poza tym nie opłacałby się żadnej ze stron. A jednak historia uczy nas czego innego.
Ponad 2,400 lat temu historyk ateński, Tukidydes, doszedł do wniosku, że „to wzrost potęgi Aten i strach, który wywołała ona w Sparcie sprawiły, że wojna stała się nie unikniona”.
Inni wprawdzie zidentyfikowali wiele odmiennych powodów wybuchu konfliktu peloponeskiego, jednak Tukidydes, zresztą były wojskowy, skupił się na gwałtownych zmianach w układzie sił pomiędzy rywalami.
Kluczowe były według niego: rosnąca potrzeba rozpoznania i ważności potęgi wzrastającej, przy jednoczesnym strachu, niepewności i determinacji w obronie status quo potęgi uznanej i rządzącej.
Dziś sytuację, w której szybko wzmacniający się aspirant rywalizuje z dotychczasowym mocarstwem – liderem, opisuje się używając określenia: pułapka Tukidydesa. Właśnie w takiej sytuacji w 12 na 16 przypadków w ostatnich 500 latach, doszło do wojny.
Chiny rosną w siłę na niespotykaną dotąd w historii skalę, błyskawicznie odbudowują swą potęgę ekonomiczną i militarną. Chcą rewizji Pax Americana obowiązującej w globalnej polityce od 70 lat, czyli zakończenia II Wojny Światowej. Zwłaszcza w rejonie Pacyfiku, gdzie mamy obecnie największą koncentrację sił zbrojnych na planecie. To budzi niepokój w Ameryce. Zatem mamy wspomnianą wcześniej mieszaninę wybuchową: wzrost potęgi i strach.
Powyższe myśli wyraził niedawno na łamach kilku poczytnych magazynów profesor Graham Allison, który uznawany jest za jednego z najlepszych teoretyków geopolitycznych ostatnich kilkudziesięciu lat. By dostać się na prowadzone przez niego na Harvardzie wykłady trzeba wpisać się na długą listę oczekujących. Napisane przez niego książki są lekturą obowiązkową dla każdego, kto myśli o karierze w polityce zagranicznej. Należy też dodać, iż zwykle jego przepowiednie sprawdzają się. Czy ta również może być zrealizowana? Wielu jego studentów i czytelników ma nadzieję, że nie.
Swoje przemyślenia opiera na historii ludzkości, w której zwykle starcia wielkich potęg kończyły się sięgnięciem po oręż. Nasza najnowsza historia jest najbardziej krwawa. Mimo że do dziś toczą się spory nad rzeczywistymi przyczynami wybuchu I Wojny Światowej, to można z pewnością mówić o starciu ówczesnych potęg, głównie Niemiec i Anglii. Rosnące w siłę Niemcy, rozbudowujące flotę i armię, od lat zagrażały dominacji Wielkiej Brytanii. Gdy po zamachu w Sarajewie wsparły Austro-Węgry, Angli nie pozostało nic innego jak odpowiedzieć w podobny sposób, czyli wesprzeć zagrożone państwa. Allison stara się pokazać, że w miejscu tarć pomiędzy mocarstwami wystarczy mały wypadek, by rozpętać piekło. Odniesieniem do czasów współczesnych jest nasilający się spór między Chinami i Japonią, ale o tym nieco później.
Tak jak na początku XX wieku dwa wielkie konflikty światowe zakończyły dominację Europy i pozostawiły ją w zgliszczach, tak ewentualna próba sił współcześnie prawdopodobnie zakończyłaby dominację Ameryki. Pytanie dotyczące globalnego porządku w naszych czasach postawione przez Allisona brzmi: Czy Chiny i USA będą w stanie uniknąć pułapki Tukidydesa?
W nielicznych przypadkach, gdy podobne dążenia rosnących potęg do przejęcia dominacji nie zakończyły się krwawo, wymagało to żmudnych długich i skomplikowanych zabiegów dyplomatycznych, wielu kompromisów i zmiany prowadzonej polityki.
Patrząc na obecne, gwałtowne zmiany geopolityczne, należy dojść do wniosku, że to nie Rosja i ISIS są największym zagrożeniem dla światowego pokoju, ale właśnie obudzona potęga Chin. Kraj ten przez tysiąc lat dominował w Azji i swymi wpływami sięgał często na inne kontynenty. Ostatnie kilkaset lat należały jednak do kogo innego. Chiny mają ochotę, zresztą tego nie ukrywają, ponownie sięgnąć po władzę, zaczynając od rejonu Pacyfiku, gdzie gromadzą siły i głośno wyrażają niezadowolenie z panującego porządku nazywanego często Pax Pacifica.
Kiedy rosnąca w siłę, rewolucyjna Francja rzuciła wyzwanie brytyjskiej dominacji na morzach i oceanach oraz zagroziła ustanowionej równowadze sił w Europie, Anglia zniszczyła flotę Napoleona, po czym rozbiła jego siły lądowe w Hiszpanii i w bitwie pod Waterloo. Gdy Otto Von Bismarck starał się zjednoczyć skłócone kraje niemieckie, najlepszą metodą na osiągnięcie tego celu okazała się wspólna wojna z odwiecznym wrogiem, Francją. Wreszcie gdy w 1868 r. w Japonii rozpoczęła się epoka Meiji oznaczająca głębokie reformy i otwarcie na zachód, kraj ten rzucił wyzwanie Rosji i Chinom we wschodniej Azji. Obydwie wojny zakończyły się zwycięstwem Japonii i ustanowieniem jej potęgą w tamtym rejonie świata.
W miniony wtorek prezydent Chin odwiedzając Seattle nawiązał do wspomnianej tu teorii. Xi Jinping powiedział, iż według niego nie ma czegoś takiego jak "pułapka Tukidydesa". Dodał jednak, że wielkie mocarstwa popełniając błędy strategiczne mogą same stworzyć dla siebie takie pułapki. Czy było to ostrzeżenie? Groźba?
Historia uczy nas jeszcze jednego, że niezależnie od powiązań ekonomicznych, rodzinnych i politycznych, wzbierającego konfliktu uniknąć czasami nie można. W końcu niemiecki cesarz i król Prus, Wilhelm II, był potomkiem brytyjskiego rodu królewskiego. Wielokrotnie zapewniał, że "uwielbia Anglię" i nie zapomina skąd się wywodzi. Nie przeszkodziło mu to jednak w wywołaniu wojny, którą po raz pierwszy w historii nazwano światową.
Każdy przypadek wywołania konfliktu należy oczywiście rozpatrywać indywidualnie. Mimo że wszystkie znaki wskazują na rosnące zagrożenie na linii USA – Chiny, nic nie jest przecież przesądzone. Nie ulega jednak wątpliwości, że Państwo Środka nie zamierza poprzestać tylko na odbudowie ekonomicznej, a Stany Zjednoczone na niewiele więcej będą się godziły. Tylko nieliczni zdają sobie w pełni sprawę, że wzrost potęgi Chin w ostatnich latach jest wynikiem wprowadzonego w życie planu, który przewiduje również odzyskanie w niedalekiej przyszłości politycznego i militarnego znaczenia w świecie. Na początek w rejonie Azji i Pacyfiku, gdzie panuje ład wprowadzony po II Wojnie Światowej, charakteryzujący się niespotykanym dotąd okresem spokoju i dobrobytu pod przywództwem Stanów Zjednoczonych.
Zmarły niedawno lider Singapuru, Lee Kuan Yew, zauważył, że wpływ Chin na światowy porządek jest tak duży, że świat musi stworzyć nową równowagę, a nie tylko uznać ten kraj za kolejnego wielkiego gracza. To największy gracz w historii – uważał Yew. Rzeczywiście, niewielu zdaje się pojmować wielkość odradzających się Chin. Nigdy wcześniej żaden kraj nie rósł tak szybko na tak wielu płaszczyznach. Parafrazując byłego prezydenta Czech, Vaclava Havla, można powiedzieć, że wszystko odbyło się tak szybko, że jeszcze nie mieliśmy czasu, by się tym zadziwić.
W 1980 r. Chiny posiadały zaledwie 10 procent ówczesnej siły nabywczej i 7 procent produktu krajowego Stanów Zjednoczonych oraz zaledwie 6 procent eksportu. Rezerwy walut zagranicznych tego kraju stanowiły wtedy jedną szóstą posiadanych przez USA.
W 2014 r. gospodarka chińska zrównała się lub przegoniła ekonomię USA, eksport stanowi 106 proc. amerykańskiego, a rezerwy finansowe tego kraju są 28 razy wyższe niż Stanów Zjednoczonych.
W okresie zaledwie jednego pokolenia kraj, który praktycznie nie był brany pod uwagę w jakichkolwiek międzynarodowych rankingach, wskoczył na ich szczyt. W 1980 r. gospodarka Chin była mniejsza, niż Holandii. W ubiegłym roku tylko przyrost PKB tego kraju był większy od całej holenderskiej ekonomii.
Czy Chiny będą w stanie utrzymać ten błyskawiczny wzrost przez kolejną dekadę? Jeśli tak, czy zapowiadany przez liderów tego kraju plan zmniejszenia roli Stanów Zjednoczonych w Azji i rejonie Pacyfiku zostanie zrealizowany? Oczywiście nikt na te pytania nie jest dziś w stanie odpowiedzieć. Można jednak się domyślać, że wraz z rozwojem gospodarczym i militarnym Chiny będą starały się odzyskać wiodącą rolę w świecie. Wracając na chwilę do wizji Lee Kuan Yew, można zacytować inne jego słowa: "Dlaczego nie? Chiny domagają się, by je zaakceptowano jako Chiny, a nie jako honorowego członka świata Zachodu".
Nowy prezydent Chin wzmocnił dominującą rolę partii, skupił w swych rękach jeszcze więcej władzy, zmienił gospodarkę z eksportującej na konsumpcyjną i nie swych ukrywa ambicji międzynarodowych.
Prasa zachodnia przepełniona jest wiadomościami na temat zwolnienia chińskiej gospodarki i krążącego nad nią kryzysu. Warto jednak uświadomić sobie, że wspominany kryzys, to wciąż ponad 3 krotnie większy przyrost PKB od notowanego w ostatnich latach w USA. Gdy po 2008 r. nastąpiła globalna depresja, Chiny jako jedyne utrzymały przyrost i to na średnim poziomie 8 procent. W okresie ostatnich 7 lat aż 40 proc. światowego wzrostu gospodarczego przypada na Chiny.
To, co prezydent Xi Jinping nazywa "China Dream", to wyrażenie najgłębszych pragnień setek milionów chińczyków, którzy nie tylko chcą być bogaci, ale również wpływowi i potężni. Źródłem globalnych dążeń jest przekonanie, że kraj ten jest centrum świata, a ostatnie kilkaset lat słabości państwa doprowadziło do wyzysku i upokorzenia przez kraje zachodnie i Japonię. Chińczycy nie mogą się doczekać, kiedy odpłacą reszcie za takie traktowanie.
Nie są to teoretyczne rozważania. W listopadzie ubiegłego roku podczas zjazdu wszystkich głównych sił politycznych Chin prezydent tego kraju przedstawił swą wizję przyszłości i rolę, jaką odegrają w niej wkrótce Chiny. Zapowiedział nowy ład światowy pozbawiony dominacji USA. Zapewnił, że nic nie zmieni obranego przez kraj kursu.
Musimy teraz zadać sobie kilka pytań. Co jest bardziej prawdopodobne: to, że coraz silniejsze Chiny zgodzą się na drugoplanową rolę obok Stanów Zjednoczonych, czy też ustąpienie USA pod żądaniami Chin dotyczącymi podziału władzy w rejonie Pacyfiku i Azji? Czy USA będą broniły swej pozycji i ustalonego po II Wojnie Światowej porządku, czy też potulnie zgodzą się na oddanie tej roli Chinom?
Wróćmy więc do słów prezydenta Chin wypowiedzianych podczas niedawnej wizyty w USA. Nawet jeśli pułapka Tukidydesa nie istnieje i jest tylko wymysłem ateńskiego historyka opisującego wojnę peloponeską sprzed tysięcy lat, to współczesny świat sam zakłada na siebie sidła.
Nie wspomniałem ani słowem o potędze militarnej Chin, a przecież zaczyna ona być zauważalna. Stany Zjednoczone wciąż posiadają największe zdolności militarne na świecie, ale każdy rok wzrostu potęgi ekonomicznej Państwa Środka tę różnicę zmniejsza. Chiny wydają coraz więcej na zbrojenia, a głównym obiektem ich zainteresowania są od pewnego czasu rejony znajdujące się pod wpływami Japonii. W razie lokalnego konfliktu USA będą musiały wesprzeć ten kraj. To może być ten niewielki kamyczek, który poruszy lawinę.
Dlatego coraz częściej słyszymy głosy nawołujące do rozmów, negocjacji i przede wszystkim, zachowania spokoju. To, czego w tej chwili potrzebujemy najbardziej, to nie nowa strategia, ale chwila refleksji.
Na podst. Time, Huffington Post, The Atlantic, obserwatorfinansowy.pl, Wikipedia, archiwum własne, opr. Rafał Jurak