Jadąc na północ obserwowałem termometr, zmieniający się kolor liści i coraz wyższe ceny noclegu. Gdy w Chicago kończy się lato, większość z nas ma wykorzystane urlopy i zaliczony wypoczynek, tam zaczyna się szczyt sezonu. Do największych przyjemności należy włożenie rano grubej kurtki z kapturem i długi spacer po poranną kawę. Albo nocne siedzenie przy ogniu i liczenie spadających gwiazd. Wiem, wiem... oczywiście to nie gwiazdy spadają, ale jak się od dziecka w ten sposób zjawiska te nazywa, to jak inaczej później o nich mówić, hmm?
Pewnego wieczoru przypominałem sobie zdarzenia mijającego dnia. Fale pobliskiego jeziora głucho rozbijały się o brzeg, las rozświetlony był księżycowym blaskiem, niedaleko wycie kojotów zamieniło się w radosny jazgot, gdy dopadły jakąś ofiarę. Tak prawdę mówiąc, to tych wydarzeń dnia nie było zbyt wiele. Najwięcej chyba w czytanej przez chwilę gazecie. Ale jedna rozmowa utkwiła mi w pamięci. Nie moja, ale podsłuchana.
W położonej na uboczu kafejce, która po południu oferuje również ciepły posiłek, zaintrygowała mnie zupa, w której skład wchodziła mieszanka południowo-amerykańskich zbóż, mięty oraz lokalnych, suszonych owoców. Gruszek chyba.
Byłem jedynym klientem, zresztą wielu więcej by się wewnątrz nie zmieściło. Dwa małe stoliki, przy jednym facet z długą brodą czytający tomik poezji, drugi krzątał się w pobliżu ekspresu do kawy, trzeci stukał garnkami w maleńkiej kuchni na zapleczu. Ponieważ nie były to moje pierwsze odwiedziny w tym miejscu, wiedziałem już, co skłoniło tych młodych ludzi do ucieczki z wielkiego miasta i osiedlenia się tam, gdzie... no właśnie, gdzie nic się nie dzieje. Prowadzona przez nich dyskusja dotyczyła przyszłości kraju. Tak, byłem zaskoczony. Ale okazało się, że nie ma już na świecie miejsc bez internetu, a temat ten dominuje w każdej rozmowie od kilku miesięcy. Okazało się również, że mimo zbieżności zapatrywań na styl życia, miejski zgiełk, wyższość dań wegetariańskich, panowie ci mają odmienne poglądy na politykę. Dwóch wyraźnie ciągnęło w stronę partii konserwatywnej, do czego próbowali przekonać siedzącego z książką brodacza.
– Mówię ci, że to jedyna droga w tej chwili. Przynajmniej na pewien czas. Musimy powrócić do pewnych wartości, pozbyć się nabytego, niesłusznego przekonania, że wszystko się nam należy i każdy musi liczyć się z naszym zdaniem – mówił ten od ekspresu do kawy, przecierając stalową wkładkę maszyny. (Być może gdzieniegdzie użył innego słowa, jednak przekaz oddaję w miarę dokładnie).
– O swoje trzeba walczyć, a nie spodziewać się, że wszystko nam będzie podane – dorzucił ten z zaplecza pobrzękując jakimiś naczyniami. Prawdopodobnie mieszał komosę z miętą. Przynajmniej na to wskazywał dolatujący stamtąd zapach.
– Spójrz na Trumpa. Ma świetne hasło. Choć nie będę na niego głosował, to mnie również pociąga zawołanie, by znów uczynić Amerykę wielką – dodał ten od kawy.
Brodacz podniósł wzrok znad książki, chrząknął.
– Nie mam nic przeciw ponownemu uczynieniu Ameryki wielką. Tylko muszę zwrócić uwagę na pewną niekonsekwencję w waszym rozumowaniu.
Ponieważ nie nagrywałem rozmowy, bo po pierwsze to nieładnie, po drugie nie miałem czym, to zakończę cytowanie wypowiedzi i spróbuję oddać ich sens w miarę dokładnie, na ile mi pamięć pozwoli. Brodacz przypomniał, że za najwspanialszy okres w najnowszej historii USA uznawane są lata 50. i 60. Gdy każdego stać było na dom, samochód, opiekunkę do dzieci, długie wakacje i dostatnią emeryturę. Gdy z USA liczono się w świecie, bezrobocie było niskie, mniejszości nie miały głosu, imigracja przynosiła same korzyści, wszędzie można było palić papierosy, a benzynę kupowało się za drobne znalezione w kieszeni. Zgodził się, że dla wielu, zwłaszcza białych mieszkańców kraju, głównie należących do klasy średniej, był to najlepszy okres, który pewnie nigdy już nie wróci.
Tu przerwano mu dość gwałtownie. Pozostali oderwali się na moment od swych zajęć, by wydobyć z siebie kilka naładowanych emocjami zdań typu: No widzisz! A jednak! Sam to potwierdzasz!
Brodacz odczekał, aż zapadnie cisza i kontynuował opowieść. Przypomniał, że był to okres segregacji rasowej, walki kobiet o równe prawa, wszechwładzy CIA i innych agencji rządowych. Oczytany widać był, bo nawiązując do okresu zimnej wojny zwrócił uwagę, iż wypowiadane dziś na wielu uniwersytetach, czy nawet w popularnych magazynach liberalne opinie zagwarantowałyby autorom jeśli nie kilka nocy w areszcie, to na pewno srogie przesłuchanie pod zarzutem współpracy ze komunistami. Oczywiście nikt tego dziś nie chce – powiedział – więc domyślam się, że chodzi o kwitnącą wtedy ekonomię.
– Tak, właśnie o to chodzi. Silna ekonomia to silne państwo – wpadli mu w słowo interlokutorzy.
Brodacz uśmiechnął się, widać tego się spodziewał i sam ich tam zagonił. Nabrał głęboko oddechu, popił łyk kawy i dokończył przypominając, że w okresie największego rozkwitu USA, czyli właśnie w latach 50. i 60. w kraju obowiązywały najwyższe podatki od dochodu, zwłaszcza dla najbogatszych, związki zawodowe dominowały nie tylko w sektorze publicznym, ale przede wszystkim prywatnym, a rząd próbował wkładać swe paluchy niemal wszędzie. Na koniec, tak od niechcenia, stwierdził, że jeśli chcą znów uczynić Amerykę wielką, to powinni głosować nie na republikanów, ale liberała Bernie Sandersa, który domaga się wyższych podatków, wszechobecnych związków i większej roli rządu. Po czym ponownie zagłębił się w lekturze.
Z zaplecza i okolicy ekspresu do kawy przez długa chwilę nie dobiegał żaden dźwięk. Odebrałem swoja zupę, zjadłem w milczeniu (miała... ciekawy smak), po czym wkładając czapkę wyszedłem na słoneczny świat. Faktycznie, podróże kształcą.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.