Mistrzu westchnął i machnął ręką z rezygnacją.
– Do Piotra, jak ten chodził po wodzie i szła burza, bezbożniku. Muszę powiedzieć Grażynie, żeby nad tobą popracowała.
– Ty, Mistrzu mnie nie strasz. Żebym ja nad tobą nie popracował – odgryzł się Adam, wzbudzając wesołość pozostałych i samego zakonnika.
Pojawił się kelner ze smakowicie pachnącymi daniami. Postawił przed każdym z nich talerz z jak to Mistrzu określił „obiadkiem”.
– A pana to ja pamiętam z jednostki w Żaganiu – zastrzelił Adama ni stąd, ni zowąd. – Pan pewnie mnie nie pamięta. Byłem jednym z kotów, co ich dziadki na korytarzu docierali, jak im pan lanie sprawił. Było na co popatrzeć. Smacznego życzę.
Michalczyk zniknął tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając Adama z raczej głupią miną.
– Ej, Adaś. Ty sławny jesteś. Autografy jakieś dajesz? – podśmiewał się Romek.
– A idź w cholerę! Wiosłuj z talerza, bo ci ktoś zeżre.
Sztuka mięsa schabowego z lekko podsmażonymi, całymi pieczarkami w niebiańskim sosie i podpiekane ziemniaczki sprawiły, że mężczyźni jedli, aż im się uszy trzęsły. Adam skończył pierwszy. Rozsiadł się wygodnie na krześle i zerknął na manifestującego samozadowolenie ojca Jana.
– Mistrzu, jesteś wielki – powiedział do zakonnika z najwyższym uznaniem. – Takiego żarcia w życiu nie jadłem.
– No! – odpowiedział Mirek z podniesionym wskazującym palcem, naśladując charakterystyczny gest Nikodema Dyzmy.
Rysiek i Romek właśnie kończyli, gdy w drzwiach restauracji pojawiło się czterech umięśnionych mężczyzn w markowych, ortalionowych dresach z kijami baseballowymi w rękach. Wzrok Adama uchwycił przerażoną twarz Michalczyka, który właśnie wyszedł z zaplecza. Dresiarze od razu ruszyli w stronę właściciela restauracji, po drodze celowo potrącając siedzących gości.
– Dawaj kasę! – krzyknął największy z nich, tak żeby wszyscy goście go słyszeli. – Co ty se, kur.., wyobrażasz? Będziesz tu trzaskał szmal i się nie podzielisz? – mówiąc to, chwycił właściciela za poły marynarki. – Dawaj kasę, bo ci tę budę rozpier…!
– Ale z czego mam się wam opłacać? Niedawno ruszyłem. Nawet jeszcze długów nie pospłacałem. Jak zacznę wychodzić na swoje, to będę wam coś co miesiąc odpalał. Naprawdę… – bąkał przerażony Michalczyk.
Goście ze stolika najbliżej drzwi przezornie opuścili miejsce wydarzeń.
– No co się tak, kur.., gapisz?! – wrzasnął jeden z dresiarzy na klienta, który z niepokojem przyglądał się sytuacji. – Wpierd… albo wynocha! No już!
Mężczyzna pochylił się nad swoim talerzem. Nie odważył się wstać z krzesła, by wyjść. Bandyta stał zbyt blisko. Adam podniósł się.
– Daj spokój, Adaś – położył mu rękę na ramieniu Mistrzu. – Na zapleczu już pewnie wezwali policję. To ich sprawa.
– Na zapleczu nikogo nie ma. Słyszałbym. Telefonu też pewnie nie ma – odpowiedział Adam i ruszył powoli w kierunku bandziorów.
– Panowie, ten człowiek to mój przyjaciel. Może wyjaśnimy sobie sporne kwestie na zewnątrz lokalu – rzucił do mężczyzny szarpiącego Michalczyka.
Dresiarz odwrócił głowę. Spojrzał na niego, marszcząc brwi.
– Co? – spytał zdziwiony dresiarz, widać nie do końca rozumiał, co się do niego mówi.
– Pogadajmy tam na podwórku. Chyba że się boicie.
– Ty! Do kogo te gadki?! – bandzior puścił Michalczyka.
– Czekam za drzwiami – powiedział spokojnie Gawlik, odwrócił się i wyszedł z restauracji.
– Zaraz wracamy – powiedział do restauratora oprych i poklepał go po policzku.
Mężczyźni ruszyli w ślad za prowokującym ich klientem. Żaden z gości nie ruszył się od stolika. Nikt nie chciał ryzykować spotkania z drabami poza lokalem. Adam pojawił się z powrotem zaledwie po kilku minutach.
– Proszę się nie obawiać, panie Michalczyk. Przekonałem ich, żeby już więcej pana nie niepokoili – powiedział do roztrzęsionego właściciela restauracyjki i jakby nigdy nic usiadł przy swoim stole.
– Coś ty im zrobił? – spytał podejrzliwie zakonnik.
– Nic. Po prostu przedstawiłem im argumenty, których nie byli w stanie podważyć – odpowiedział Adam z miną niewiniątka.
Mistrzu pokręcił głową z dezaprobatą.
– To co, może jakiś deserek? – zaproponował Romek.
ROZDZIAŁ XXVIII
Majecha nie wierzył własnym oczom, widząc czterech swoich oprychów stojących przed nim z kończynami w gipsie i posiniaczonymi głowami. Chodził tam i z powrotem z założonymi na plecach rękami i od czasu do czasu łypał gniewnie na swoich ludzi, tak haniebnie pobitych, co równało się upokorzeniu jego samego. Nie zamierzał puścić tego płazem. Ktokolwiek by to nie był!
– Jeden fagas wam czterem spuścił łomot?! I jeszcze mieliście bejsbole?! Co wy, kur.., panienki z dobrego domu jesteście?! – wrzeszczał na poobijanych bandziorów.
– Ale szefie, to był... – próbował coś powiedzieć mężczyzna, który szarpał Michalczyka.
– Zamknij się, kur.., póki jeszcze się nie wkur…! – Majecha groźnie przystawił mu palec wskazujący do twarzy. – Bolo! – zwrócił się do mężczyzny kilka kroków obok.
Była to góra mięśni w opiętych dżinsach i bluzie typu „Sweatshirt”. Jego kark wydawał się być szerszy od głowy, a wielki tatuaż na szyi potęgował grozę wyglądu.
– Byłeś wicemistrzem świata w tym swoim karate. Co to może być za facet? Słyszałeś o nim?
– Nic nie wiem o gościu, ale dobry jest. Żeby rozwalić czterech... Dobry jest. Ja uprawiam shotokan, on może być z kyokushinkai.
cdn.
'