----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

15 października 2015

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Mówi się, że stanowisko prezydenta USA to praca, do której nikt nie jest się w stanie wcześniej należycie przygotować. Osoby zawodowo zajmujące się oceną kandydatów biorą jednak pod uwagę kilka czynników decydujących o sile danego polityka. To zaangażowanie partyjne, wyznawana ideologia, poparcie, zaplecze, doświadczenie oraz, oczywiście, zasoby finansowe lub umiejętność ich gromadzenia. Na razie nie biorą jeszcze pod uwagę czynnika coraz ważniejszego dla wyborców – świeżości kandydata. Obserwując wybory prezydenckie ostatnich lat okazuje się, że dla głosujących coraz częściej dobre przygotowanie do pełnienia tej funkcji może być czynnikiem dyskwalifikującym daną osobę jako prezydenta USA.

Powszechnie wiadomo, że największe szanse na wybór mają osoby pełniące w przeszłości funkcję senatora lub gubernatora. Zasada ta odnosi się do ostatnich kilkudziesięciu lat. W 2003 roku jeden z członków personelu w Białym Domu dostrzegł jeszcze jedną zależność. Otóż po przestudiowaniu podręczników do historii oraz wyników wyborów prezydenckich z ostatnich lat okazało się, że na najwyższe stanowisko w państwie nigdy, a przynajmniej w okresie ostatnich około 100 lat, nie została wybrana osoba, której droga na szczyt od senatora lub gubernatora zajęła więcej niż 14 lat. Politycy z bardzo długim stażem nie mają więc na co liczyć. Przynajmniej teoretycznie. Mało tego, droga na szczyt wydaje się coraz krótsza. W czasie ostatnich dwóch otwartych kampanii, czyli bez udziału starającego się o reelekcję prezydenta, zwyciężali najmniej doświadczeni kandydaci.  

Nie każdy urzędujący w Waszyngtonie polityk może liczyć na fotel w Białym Domu. Znów sięgamy do danych z ostatnich kilkudziesięciu lat. Okazuje się, że o ile wyborcy z chęcią przekazują stery kraju byłemu senatorowi lub gubernatorowi, to doświadczenie zdobyte w Izbie Reprezentantów nie jest traktowane poważnie. Mimo że zasiada tam wielu znaczących, doświadczonych i wpływowych polityków, to prawdopodobieństwo objęcia przez nich najwyższego stanowiska jest znikome, a przynajmniej nie miało to miejsca w ciągu minionych 83 lat. Jednak doświadczenie zdobyte w niższej izbie Kongresu nie przekreśla szans na wysoki urząd. Przykładem może być George H. W. Bush, który w okresie 14 lat od objęcia funkcji reprezentanta został wybrany na stanowisko wiceprezydenta nigdy nie będąc senatorem lub gubernatorem. Był jednak wcześniej ambasadorem przy ONZ i szefem CIA.

Jeśli chodzi o burmistrzów, stanowych legislatorów i lokalnych liderów, to nie mają oni na co liczyć. Nawet Rudy Guliani, były burmistrz Nowego Jorku, którego popularność w pewnym momencie przewyższała wszystkich gubernatorów, nie był w stanie zdobyć wystarczającej liczby głosów, by zapewnić sobie choćby nominację partyjną.

Jeśli chodzi o ludzi bez jakiegokolwiek doświadczenia politycznego, to ich szanse też nie są wielkie. Chyba, że są generałami z bogatym i zwycięskim bagażem wojennym. W historii USA zdarzały się takie przypadki. Od czasu Eisenhowera jednakże nikt bez doświadczenia senackiego lub gubernatorskiego nawet nie zbliżył się do prezydentury. Choć próbowało wielu. Wydawcy prasowi, biznesmeni, lekarze, a nawet szef NATO. Żaden nie okazał się kandydatem godnym powierzenia mu losów kraju.

W czasie niedawnej, drugiej debaty republikańskiej, mieliśmy 16 kandydatów tej partii oraz pięciu po stronie demokratów ubiegających się o urząd prezydenta USA. Jeśli odrzucilibyśmy z tej grupy nieposiadających jakiegokolwiek doświadczenia (Ben Carson, Carly Fiorina, Donald Trump), a następnie wyeliminowali tych, którym dotarcie w to miejsce od czasu wyboru do senatu lub na urząd gubernatora zajęło więcej, niż 14 lat (Jeb Bush, Lincoln Chafee, Hillary Clinton, Jim Gilmore, Mike Huckabee, George Pataki, Rick Santorum), to na placu boju pozostałoby trzech demokratów i ośmiu republikanów.

W tym momencie możemy stwierdzić, że wszystkie dotychczasowe zasady, spostrzeżenia i obliczenia nie przystają już do rzeczywistości, w jakiej obecnie żyjemy. Bo choć Jeb Bush oraz Hillary Clinton teoretycznie zbyt długo siedzą w polityce, by zdobyć prezydenturę, to wciąż są liczącymi się kandydatami. Podobnie wśród amatorów, zarówno Trump, Carson i Fiorina wciąż zajmują wysokie pozycje w sondażach.

Pora na garść spekulacji. Mimo sporej popularności, zwłaszcza po niezłych występach podczas telewizyjnych debat, Carly Fiorina raczej nie powinna liczyć na nominację. Podobnie Ben Carson. Popularność Donalda Trumpa, mimo iż wciąż wysoka, po raz pierwszy od początku kampanii notuje tendencję zniżkową. Wśród pozostałych kandydatów republikańskich najbardziej doświadczony i posiadający ciche poparcie partii to Jeb Bush. Daleko mu do zwycięstwa w prawyborach, powinniśmy jednak brać taką ewentualność pod uwagę.

Po stronie demokratów wciąż dominuje Hillary Clinton i choć po piętach depcze jej Bernie Sanders, to przynajmniej w tym momencie jej pozycja nie jest zbytnio zagrożona.

Może się więc zdarzyć, że w wyborach w listopadzie przyszłego roku zmierzą się ze sobą dwie polityczne dynastie. Wówczas złamana zostanie w końcu zasada 14 lat, choć nie chodzi tu wcale o dokładną liczbę. Może to być 12 lub 16. Wyborcy preferują bowiem polityków sprawdzonych w bojach, ale nie zmęczonych nimi, doświadczonych, ale potrafiących jeszcze wnieść coś nowego. Przynajmniej tak było do tej pory...

Preferencje głosujących zmieniają się. Stawiamy na coraz mniej doświadczonych. Prawdziwym złamaniem dotychczasowych zasad byłby bowiem wybór nie kogoś, kto o kilka lat za długo siedzi w polityce, ale kogoś, kto w ogóle jej w życiu nie spróbował. Według obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej, ten dzień zbliża się wielkimi krokami.

Od 1996 roku kandydaci z większym bagażem politycznym i doświadczeniem na różnych stanowiskach systematycznie przegrywają w wyborach prezydenckich. W tym samym czasie premiowana jest nowość i świeżość kandydatów. Jest to zrozumiałe, bo wraz z utratą zaufania do rządu i jego instytucji wyborcy coraz bardziej otwierają się na ludzi z zewnątrz, spoza układów. Widoczne jest to zwłaszcza wśród wyborców partii konserwatywnej, zdecydowanie bardziej krytycznych wobec władzy i poszukujących nowych twarzy. Nie będzie więc zaskoczeniem informacja, że od 1980 roku kandydaci na prezydenta z tej partii mieli średnio o 4 lata krótsze doświadczenie polityczne od starających się o to stanowisko demokratów.

Powróćmy do ostatnich wyborów odbywających się bez udziału starającego się o reelekcję prezydenta. Chodzi o lata 2000 i 2008. W obydwu przypadkach zaufano najmniej doświadczonym kandydatom spośród wszystkich. W 2000 roku był to George W. Bush, który miał za sobą niecałe 6 lat doświadczenia politycznego, bo w 1995 r. objął stanowisko gubernatora Teksasu. Osiem lat później wybrano Baracka Obamę zasiadającego w senacie zaledwie przez 4 lata. Jeśli zaobserwowana zasada utrzyma się, to w 2016 r. fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych ma szansę objąć ktoś z jeszcze mniejszym, a nawet zerowym doświadczeniem w polityce. Wszelkie obecne spekulacje i plany dotyczące Hillary Clinton i Jeba Busha mogą okazać się błędne.

W czasie jednego z wieców przedwyborczych Donalda Trumpa doszło do takiej wymiany okrzyków:

"Czy potrzebujemy kolejnego gubernatora??"

"Nieeee!!" – odkrzyknął tłum.

"Czy potrzebujemy kolejnego senatora?"

"Nieeee!" – powtórzyło kilka tysięcy osób.

"Czy potrzebujemy biznesmena reformatora?"

"Taaaaak!"

Polityka jest jednak bardziej skomplikowana, niż się niedoświadczonym kandydatom wydaje. Zwycięstwo w wyborach polega na dodawaniu, a nie odejmowaniu głosów. Trump zaczął od wyeliminowania poparcia Latynosów i innych imigrantów, następnie obraził kobiety. Teraz wraz z Benem Carsonem prześciga się w obrażaniu muzułmanów. Już wyeliminował sporą grupę potencjalnych wyborców. I choć wśród białych mężczyzn cieszy się sporą popularnością, to biorąc pod uwagę przekrój społeczeństwa amerykańskiego, robi wszystko, by wybory ostatecznie przegrać.

Dla władz obydwu partii, nieco przerażonych rozwojem sytuacji na prezydenckiej scenie politycznej, uspokajająca może być wiara w doświadczenia minionych wyborów. Demokraci mogą liczyć na zdyscyplinowany elektorat, republikanie na wykruszenie się kandydatów najmniej przystających do wizerunku partii. W przeszłości było zwykle tak, że tzw. kandydaci – amatorzy sami przekreślali w którymś momencie swe szanse, ekstremiści zbytnio dzielili pomiędzy siebie głosy, a na końcu pozostawali wytrawni, doświadczeni gracze. Z nie większym niż 14 lat doświadczeniem w wielkiej polityce. Z wyjątkiem oczywiście wyborów w 2000 i 2008 roku.

Obserwując to, co oferuje nam tegoroczna kampania prezydencka, musimy przyznać, że znacznie większy problem ma partia konserwatywna. Jej szefowie zdają sobie bowiem sprawę, że to nie republikańscy wyborcy, ale ogólny elektorat decyduje, kto zasiądzie w Białym Domu. A ten zwykle opowiada się po stronie bardziej umiarkowanych polityków. Wkroczenie na scenę Trumpa narobiło sporo zamieszania po prawej stronie. Nie ma on bowiem wielkich szans na zwycięstwo w listopadzie przyszłego roku, nawet jeśli zdecydowanie wygra prawybory i otrzyma nominację swej partii. Jego obecność i głoszone hasła zmuszają jednak pozostałych, bardziej umiarkowanych polityków, do poruszania się w obcym sobie terenie, wygłaszania postulatów sprzecznych z ich ideologią, składania obietnic często niezgodnych z ich światopoglądem. Wszystko po to, by przeciągnąć na swoją stronę część jego sympatyków.

To wszystko zostanie zapamiętane przez wyborców, gdy na polu walki pozostanie już tylko dwóch, czy też dwoje kandydatów. Władze partii republikańskiej zdały sobie już sprawę, że im dłużej trwają przepychanki w ich szeregach, tym mniejsze szanse mają oni na przejęcie Białego Domu w przyszłym roku. Dominujący obecnie w sondażach kandydaci, nazywani często amatorami, spychają tę partię na prawo od głównego elektoratu i preferujących umiarkowanie wyborców. Poza tym zmuszają pozostałych polityków starających się o fotel prezydenta do przybierania obcych sobie masek. Tak było w 2012 roku, gdy Mitt Romney, umiarkowany technokrata, zaangażował się w rozmowy dotyczące skrajnych poglądów konserwatywnych. Uzyskał nominację, ale stracił zaufanie części wyborców niezależnych. Może się zdarzyć, że dojdzie do powtórki w przyszłym roku.

Trudno nie kojarzyć większości obecnych kandydatów – senatorów, czy byłych gubernatorów z zepsutym według większości wyborców systemem rządów. Jednak w dalszym ciągu dają oni pewne gwarancje stabilności politycznej, nawet jeśli w czasie obecnej kampanii obnoszenie się ze swym doświadczeniem przynosi odwrotne skutki. Muszą jednak zacząć zdecydowanie walczyć o głosy i przypominać o swoim istnieniu. Jeśli tego nie zrobią, to oddadzą stery kraju osobom, które przekonane są, iż mimo jakiegokolwiek braku doświadczenia wszystko są w stanie zrobić lepiej.

Komentatorzy zachowujący niezależność polityczną, a wciąż tacy są, zaczynają ostatnio przekonywać, iż nowość oraz świeżość jest bardzo dobra dla polityki, a tym samym dla kraju. Uprzedzają jednak, że łatwo ją pomylić z niedojrzałością.

Na podst. USNews, theatlantic.com, pressreader.com
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor