Coś dziwnego dzieje się na amerykańskich uniwersytetach i w collegach. Coraz szersze kręgi zatacza ruch napędzany głównie przez samych studentów, którego celem jest wyeliminowanie z tych miejsc słów, pomysłów, czy tematów mogących wywołać czyjś dyskomfort lub obrazić uczucia.
W grudniu ubiegłego roku grupka studentów z Harwardu poprosiła profesorów prawa, by nie używali oni podczas zajęć słowa “violate”, oznaczającego gwałt, ale jednocześnie powstrzymali się od używania go w innych zdaniach, np: violate law, czyli złamać prawo. Przekonywali, że u niektórych słowo to wywołuje stres.
W lutym bieżącego roku profesor Kipnis z Norhwestern University opublikowała esej opisujący nową, uniwersytecką politykę seksualnej paranoi, po czym stała się obiektem wewnętrznego śledztwa, gdy grupa studentów poczuła się tekstem urażona.
W czerwcu ukrywający się pod pseudonimem profesor innego krajowego collegu opublikował list opisujący ostrożność, jaką musi zachować podczas wykładów. “Jestem liberalnym wykładowcą, ale moi liberalni studenci przerażają mnie” – napisał w tytule.
Wielu znanych komików, choćby popularny Chris Rock, przestało przyjmować zaproszenia na występy na wyższych uczelniach. Jerry Seinfeld i Bill Mahrer publicznie skrytykowali nadwrażliwość studentów mówiąc, że wielu z nich nie zna się na żartach.
Na uniwersyteckich kampusach coraz częściej używane są dwa określenia. Pierwsze to “mikroagresja”. Niewielkie gesty lub słowa, w normalnych okolicznościach niewinne, które przez niektórych odebrane mogą być jako agresywne. Na przykład według przepisów obowiązujących na niektórych uczelniach mikroagresją jest zapytanie Amerykanina pochodzenia azjatyckiego lub latynoskiego o miejsce urodzenia. Pytanie to sugeruje bowiem, że osoba ta nie jest prawdziwym Amerykaninem.
Drugie określenie to “trigger warning”. Ostrzeżenie przed czymś, co może wywołać silną reakcję emocjonalną. Może to być na przykład opis przestępstwa w książce, rasistowskie określenie, scena z przemocą domową. Uczniowie, którzy w przeszłości mieli z tym w życiu styczność, mogą ominąć wtedy daną lekturę, by nie wywołała ona u nich zaburzeń emocjonalnych. Ostrzeżenia te odnoszą się nie tylko do książek, objęte nimi są coraz częściej wykłady. Surowe konsekwencje może ponieść wykładowca, który nie ostrzegł studentów, iż podczas wykładu wypowie jakieś kontrowersyjne słowo lub opisze określoną sytuację.
To wszystko wpływa coraz bardziej na sposób prowadzenia zajęć, a nawet na tematy dyskusji. W minionym roku akademickim podczas szkolenia dla kadr prowadzonego w kilku kalifornijskich uczelniach, zaprezentowano przykłady mikroagresji. Znalazły się tam takie zdania: “Ameryka to kraj możliwości”, czy “Uważam, że pracę powinna otrzymać najbardziej wykwalifikowana do tego osoba”.
Ochrona dobrego samopoczucia
Media opisujące to zjawisko mylnie określają je jako nowe wcielenie tzw. politycznej poprawności. W latach 80. i 90., uznawanych za początek poprawności politycznej, chodziło rzeczywiście o ograniczenie niektórych wypowiedzi, zwłaszcza mowy nienawiści marginalizującej określone grupy. Jednocześnie rzucano wyzwanie kanonom literackim, filozoficznym i historycznym, starając się rozszerzyć je i uwzględnić w nich spojrzenie z innej perspektywy.
Obecny ruch dotyczy przede wszystkim samopoczucia emocjonalnego. Zakłada niezwykłą kruchość i wrażliwość studenckiego umysłu i stara się chronić go przed psychologiczną krzywdą. Chodzi o stworzenie bezpiecznych miejsc i stref, gdzie młodzi ludzie chronieni są przed słowami, gestami i ideami wywołującymi najmniejszy choćby dyskomfort psychiczny. Co jeszcze różni nowy ruch od tego z minionych lat, to dążenie do ukarania osób posługujących się zakazanym językiem, choćby nawet czyniących to przypadkowo. W ten sposób tworzone jest społeczeństwo, w którym każdy zmuszony będzie pomyśleć dwa razy zanim się odezwie, jeśli nie chce ponieść kary za brak taktu, słowną agresję lub inne, jeszcze “gorsze” wykroczenia.
Przez wiele osób ten nowy trend traktowany jest jako poważne zagrożenie wolności słowa, czy jakości szkolnictwa, a jego wpływ na samych młodych ludzi zaczyna być przedmiotem wielu badań. Czy pomaga tym, których ma chronić? Kim staje się młody człowiek po kilku latach spędzonych w środowisku, które kontroluje wypowiedzi, drukuje ostrzeżenia na dziełach klasyków literatury i naucza, że słowa mogą być formą agresji?
Jak do tego doszło?
Wiele osób urodzonych przed rokiem 80. pamięta z dzieciństwa jazdę rowerem po swej dzielnicy i nie nadzorowane przez dorosłych zabawy z rówieśnikami. Po szkole każdy musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, często kończące się potłuczonymi kolanami i siniakami. Wraz z upływem czasu rodzice stawali się coraz bardziej opiekuńczy, świat stawał się coraz bardziej niebezpieczny. Na opakowaniach mleka pojawiły się zdjęcia porwanych dzieci, z placów zabaw zaczęły znikać niebezpieczne huśtawki, masło orzechowe zakazane zostało w szkolnych stołówkach, popołudniowe wyjście z domu bez opieki stało się dla 10-letnich dzieciaków rzadkością. Pod koniec lat 90. zaczęły się strzelaniny w szkołach. Dyrekcje placówek edukacyjnych wypowiedziały wojnę wszelkim przejawom zastraszania i terroryzowania rówieśników, wiele z nich przyjęło zasadę “zero tolerancji”. Dzieci urodzone po roku 80 zaczęły dowiadywać się, że świat jest pełen niebezpieczeństw, ale dorośli robią wszystko, by je chronić. Nie tylko przed obcymi dorosłymi, ale innymi dziećmi też.
W tym samym czasie zaczęła postępować wielka polaryzacja społeczeństwa amerykańskiego. W latach 70. niechęć sympatyków poszczególnych partii do przeciwników politycznych nie była wielka i niezbyt często manifestowana. Z biegiem lat, zwłaszcza w początkach tego wieku, zamieniła się w otwartą wrogość utrudniającą jakikolwiek kompromis i oznaczającą demonizowanie przeciwnika. W takich warunkach dorastało wspomniane przed chwilą pokolenie. Potem pojawiły się portale społecznościowe pozwalające poszczególnym grupom na cementowanie poglądów i zachowań. Nic więc dziwnego, że rozpoczynający w ostatnich latach naukę na wyższych uczelniach spodziewają się ochrony, a jednocześnie nastawieni są wrogo do wszystkich prezentujących odmienne poglądy.
Od kilku lat progi uczelni opuszczają ludzie, którzy całe dzieciństwo spędzili przed ekranami komputerów i na portalach społecznościowych. To inne pokolenie, niż ich rodzice, czy dziadkowie. Myślące inaczej, oczekujące od świata czegoś innego, inaczej też oceniające otoczenie.
Określenie mikroaresja powstało w latach 70. i dotyczyło subtelnych, często nieświadomych zniewag rasowych. W ostatnich latach definicja została rozszerzona i w tej chwili obejmuje afronty z każdego niemal powodu.
Na przykład grupa studentów z UCLA zorganizowała protest, gdy nauczyciel poprawił gramatykę jednego z nich przypominając, że “rdzenny” w odniesieniu do ludu nie pisze się z dużej litery. Uznano to za obrazę mniejszości etnicznych, które bardzo wysoko cenią swą “rdzenność”, na równi z przynależnością państwową.
Nawet żartowanie z mikroagresji może skończyć się źle. Przekonał się o tym Omar Mahmood, student z University of Michigan. W satyrycznym felietonie opublikowanym w studenckim piśmie zaobserwował powszechność problemu i przekonywał, że coraz więcej osób we wszystkim doszukuje się obrazy. Stwierdzono, że naśmiewa się z braci uniwersyteckiej, zwłaszcza mniejszości. Stracił kontrakt z pismem, a drzwi do jego mieszkania obrzucone zostały jajkami przez grupę kobiet. Zostawiono mu również anonimową kartkę z napisem “Wszyscy cię nienawidzą”.
Co ciekawe, nowy trend ma teoretycznie zwalczać przemoc zawartą w słowach i gestach, ale osoby posługujące się tym orężem same dopuszczają stosowanie przemocy w obronie swych uczuć i przekonań.
W marcu grupa studentów z Ithaca College w Nowym Jorku zaproponowała anonimowy system zgłaszania przypadków mikroagresji na kampusie uczelni. Domagano się surowych kar dla wykraczających poza przyjęte, nowe normy wolności słowa.
Oczywiście wszędzie zdarzają się przypadki świadomego lub nieświadomego wypowiadania słów z podtekstem rasowym, kulturowym, seksualnym. Normalne jest, by zwracać na to uwagę i o tym rozmawiać. Problem pojawia się, gdy słowo wypowiedziane podczas dyskusji na ten temat też odbierane jest jako atak.
Wychowani w tak cieplarnianych warunkach młodzi ludzie ruszają później w świat kompletnie nieprzygotowani na interakcje z innymi. Jedyną znaną im formą reakcji na odmienne opinie na jakikolwiek temat jest atak wspierany przez grupy podobnie myślących użytkowników portali społecznościowych. Profesorowie wielu uczelni za największe zagrożenie swej kariery naukowej uważają od pewnego czasu właśnie portale społecznościowe. Urażony czymś student napuszczając na nich podobnie myślących w ciągu kilku dni może przekreślić dorobek całego ich życia. Pomagają w tym same uczelnie. Sprawdza się tu powiedzenie “klient nasz pan”. Płacący za naukę młodzi ludzie są bardzo wymagający. Uczelnie już nie tylko muszą zagwarantować wysoki poziom edukacji, ale również cieplarniane warunki dla jednostek słabszych emocjonalnie.
Kilka miesięcy temu zawieszony został wykładowca, który w internecie zamieścił zdjęcie swej córki. Miała ona na sobie koszulkę z cytatem z popularnego serialu telewizji HBO Game of Throne. Występowały tam słowa krew i ogień. Jakiś student uznał, że to groźba, poparło go kilku innych, zgłoszono to administracji szkoły. Odpowiedzialni za bezpieczeństwo placówki stwierdzili, że słowo ogień faktycznie mogło odnosić się do broni maszynowej AK-47, co było kompletnym bezsensem.
Na Florydzie nauczyciel matematyki stracił czasowo posadę, gdy studenci poczuli się urażeni i przestraszeni jego komentarzem. W czasie lekcji doszedł do wniosku, że zadania są dość trudne i skomentował je z uśmiechem przed całą klasą: Widzę, że zaczynacie się dusić pod naporem tych pytań. Czyżbym miał dokonać seryjnego morderstwa?
Jedna z osób odebrała to jako groźbę i mimo że kilkadziesiąt innych stanęło w obronie wykładowcy, to musiał on przejść badania psychiatryczne i przedstawić zaświadczenie, iż nie jest zagrożeniem dla siebie i innych.
Z tych różnych przykładów można wyciągnąć wiele wniosków. Choćby taki, że ludzie często nadmiernie wrażliwi są na pewne słowa i określenia, stwarzają problemy z nieistotnych spraw i domagają się kary dla mówiących i myślących inaczej. Pół biedy, gdy robią to w swoim imieniu. Problem pogłębia się, gdyż coraz częściej wydaje się im, że podobnie jak oni myślą wszyscy pozostali. Zamienia się to w krucjatę podsycaną zmieniającymi się federalnymi wytycznymi i prawami. Coraz częściej dowodem w sprawie o znieważenie może być opis czyichś uczuć. Wystarczy, że ktoś stwierdzi, iż został urażony, obrażony, słownie skrzywdzony, a już pojawia się problem.
Próby ochrony młodych ludzi przed słowami i gestami mogącymi wywołać emocjonalny stres nie powinny mieć miejsca. Źle wpływają później na stosunki ze współpracownikami, na definicję wolności słowa, na demokrację, a tym samym jakość życia w kraju. Specjaliści przekonują, że zamiast pomagać młodzieży w ściganiu i karaniu wyrażających inne poglądy, czy używających niedopuszczalnych słów, szkoły powinny nauczać ich jak żyć w świecie pełnym pomysłów i wypowiedzi, których nie są oni w stanie kontrolować. W wielu systemach filozoficznych i religijnych mówi się, że nie można osiągnąć szczęścia naginając świat do swoich poglądów i potrzeb. A to właśnie czynią coraz częściej młodzi ludzie. Krzycząc głośno o wolności słowa, prawie do ekspresji, etc. nakładają kaganiec mówiącym i myślącym inaczej. Tworzą świat, w którym myślącymi inaczej rządzi strach przed konsekwencjami ich słów i czynów.
Na podst. The Atlantic, Unlearning Liberty by Gregg Lukianoff, Wikipedia
opr. Rafał Jurak