----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

12 listopada 2015

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Czy może być piękniejsze zdanie i czy można cudowniej zacząć jedną z najważniejszych powieści w historii literatury europejskiej? Pewnie można, ale zdanie to przyprawia o wyjątkową bojaźń i nadzwyczajne drżenie, gdyż odsyła nas do przynajmniej jeszcze dwóch ważnych tekstów.

Inspiracje książką Virginii Woolf przeniosły się na powstanie „Godzin” Michaela Cunninghama i genialnego filmu pod tym samym tytułem w reżyserii Stephena Daldryego. Jeśli można mówić o wielopoziomowym przenikaniu się różnych tekstów, o kulturowych palimpsestach, których kolejne warstwy odsłaniają / zasłaniają to, co pod / przed nimi, to takim palimpsestem, taką zatrważającą i zachwycającą grą jest czytanie tych trzech tekstów jednocześnie (bez względu na fakt, że film w reżyserii Stephena Daldryego będziemy „czytać” oglądając i słuchając).

Cały koncept tych trzech arcydzieł oparty jest na starym jak świat przekonaniu, że wystarczy jeden dzień, by pokazać sens / bezsens całego życia. Mamy w związku z tym swoiście starożytne, bardzo greckie i dramatyczno-tragiczne zapętlenie akcji, która toczy się wokół przygotowań do wieczornego przyjęcia. Wiele postaci, wiele wydarzeń, wiele sytuacji, a wszystko to w ciągu tylko jednego, zupełnie zwyczajnego, aczkolwiek pięknego, dnia.

Tytułowe zdanie: „Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty” urasta w trakcie lektury do metafizycznego przekonania, że proste i zupełnie banalne czynności mogą dać, albo po prostu dają, początek wydarzeniom nadzwyczajnym. Organizowanie wieczornego przyjęcia, spotkania i rozmowy z ludźmi, oczekiwania, tęsknoty i pragnienia tworzą fascynujący układ znaczeń, które budują zupełnie wyjątkowy dramat głównych bohaterów.

„Ale jeśli Niebo do kogoś mruga, prawdopodobnie wybiera tych mniej znaczących poszukiwaczy; tych, którzy szperają w wyrzuconych resztkach; tych, którzy wybierają ścieżkę zamiast alei, szparę w żywopłocie zamiast bram z trąbami. Zapewne dlatego brak wiarygodnych dowodów, prawda? Kosmos mruga tylko do tych, którym nikt nie wierzy”. (Godziny, s.266).

Zachwycająca konstrukcja wszystkich trzech wspomnianych tekstów, w pewnych oczywiście odmiennościach i specyficznych konstelacjach, prowadzi nas poprzez doświadczenie cierpienia, choroby psychicznej, niemożliwej miłości i obezwładniającej tęsknoty. Dzieje się to nie samo przez się, ale poprzez inspiracje, wątki, cytaty i symbole przenikających się wzajemnie utworów. Co oczywiste, źródłem podstawowym jest oryginalne dzieło Virginii Woolf, której pomysły budowania postaci i całego świata przedstawionego powracają w różnych wariacjach i wariantach w pozostałych dwu arcydziełach. W rezultacie film Daldryego jest najbardziej skomplikowanym, w swym wyrafinowaniu, wykorzystaniem tekstów Woolf i Cunninghama.

Identyczność imion i nazwisk, miejsc i sytuacji we wszystkich trzech dziełach, nie przekłada się jednakowoż na prostą ich powtarzalność. Nowy kontekst, jaki powieści Woolf nadają obie wersje Godzin (literacka i filmowa) wprowadza czytelnika / widza w świat znacznie bardziej skomplikowanych struktur i znaczeniowych powiązań. Pani Dalloway wprawdzie postanawia sama kupić kwiaty z samego rana, ale do czasu wieczornego przyjęcia zdążymy poznać nie tylko mnóstwo różnych postaci, ale też poprzenosić się w czasie i przestrzeni i to od początku XX wieku, aż po jego koniec.

Umiejętność czytania znaczeń przetransponowanych w nowy sposób to cudowna zabawa, ale też sztuka. Musimy znać tekst podstawowy i jego gramatykę. Potem potrzebujemy czasu, by poprzedzierać się poprzez nowe kombinacje kolejnych tekstów, nadpisanych nad oryginalnym, tak jak ma to miejsce w wypadku Woolf, Cunninghama i Daldryego. Jednocześnie musimy być przygotowani na zmiany reguł i inne kombinacje układów świata przedstawionego. Co najbardziej fascynuje w opisywanych dziełach, których główną bohaterką jest Clarissa, to fakt, iż się fenomenalnie uzupełniają i rozwijają. Pierwotny koncept literacki Virginii Woolf przeniósł się, w kolejnych artystycznych wcieleniach w nowe „wymiary”.

„Gubimy się w odgrywanych rolach, nasze wady i nawyki są groteskowe, a kiedy stawimy się u bram niebios, trzymająca tam straż potężna Murzynka wyśmieje nas, nie tylko bowiem jesteśmy niewinni, ale też nie mamy pojęcia o niczym, co ma jakiekolwiek znaczenie”. (Godziny, M. Cunningham)

Jak wiadomo, żeby potrafić czytać, trzeba nauczyć się znaków alfabetu. Żeby tego dokonać, trzeba mieć nie tylko nauczyciela, ale też wystarczająco dużo zapału, wytrwałości i odrobinę talentu. U wszystkich trzech, omawianych tu autorów, zapał i wytrwałość w nauce „czytania” nadzwyczajnie popłaca. Dokonując interpretacji tekstu, uczymy się bowiem, jak odkrywać samych siebie, albo raczej, jak czytać opowieść, którą jesteśmy sami. „Pani Dalloway” jest niebywałą inspiracją w takim właśnie postrzeganiu siebie i świata wokół nas. Literatura i film nagle okazują się czymś niebywale intymnym – sztuka i życie stają się tożsame i to wcale nie dlatego, że ulegamy procesowi projekcji / identyfikacji. Raczej podajemy się nastrojowi, wchodzimy, a raczej jesteśmy wrzuceni w atmosferę, która nam pozwala oddychać tym samym rytmem, co dzieło sztuki – co za cudowne doznanie!

Clarissa nie tylko poświęca wiele energii na zorganizowanie przyjęcia, nie tylko kupuje kwiaty z samego rana, ale też jest „powiązana” z różnymi ludźmi całą skomplikowaną siatką emocjonalnych zależności, takich jak niedookreślona seksualność, choroba psychiczna, depresja, samobójstwo, szaleństwo świata zewnętrznego, żeby wymienić tylko te, które stanowią o głębi portretowanych postaci – przypominam, wszystkie te sprawy, dramaty i sytuacje poznajemy w istocie w przedziale dwudziestu paru godzin!

„Tak, myśli Clarissa, czas, żeby ten dzień się skończył. Urządzamy przyjęcia, opuszczamy rodziny, żeby wieść samotne życie w Kanadzie; nie szczędzimy trudu, by pisać książki, które i tak nie zmienią świata, niezależnie od tego, ile włożono w nie talentu i wysiłku, najbardziej szalonych nadziei.
Żyjemy, robimy to, co robimy, potem kładziemy się spać
to takie proste i takie zwyczajne.
Niektórzy wyskakują z okna, inni się topią czy zażywają zbyt dużo pigułek; znacznie więcej spośród nas ginie w wypadkach; a większość, zdecydowana, jest powolnie trawiona przez choroby lub, jeśli ma trochę szczęścia, tylko przez czas.
Na pocieszenie pozostaje jedno: godzina w tym czy w tamtym miejscu, kiedy nasze życie, na przekór wszelkim przeciwnościom i oczekiwaniom, otwiera się nagle przed nami, dając to, co zawsze istniało w naszej wyobraźni, chociaż wszyscy z wyjątkiem dzieci (a może nawet i one) zdajemy sobie sprawę z tego, że po tych godzinach nieuchronnie nadejdą następne, znacznie bardziej ponure i trudne. A jednak lubimy to miasto, cieszymy się porankiem, ponad wszystko żywimy nadzieję na więcej.
Bóg jeden wie, dlaczego tak je kochamy.
(Godziny, M. Cunningham)

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor