Na początku 2001 roku Polacy przeżyli masową euforię, zwaną „małyszomanią”. Pokazuje to, jak ważną rolę w zbiorowej świadomości odgrywają emocje, wywołane przez sport.
Na przełomie grudnia 2000 roku i stycznia 2001 roku Adam Małysz triumfował w Turnieju Czterech Skoczni – jednym z najważniejszych i najbardziej prestiżowych wydarzeń każdego sezonu skoków narciarskich. Był pierwszym Polakiem, który wygrał serię zawodów w Niemczech i Austrii, i to w doskonałym stylu, bijąc nie tylko przeciwników na głowę, ale także rekordy skoczni. Był to jednak dopiero początek jego zadziwiającej passy – w przyciągającej coraz większą ilość widzów rywalizacji dalej wygrywał, osiągając sukces za sukcesem. A nawet wtedy, gdy mu się nie udawało (na przykład przez upadek przy lądowaniu), to Polacy z zapartym tchem dalej trzymali kciuki za skoczka. I udało się – wygrał on rywalizację o Puchar Świata, wchodząc tym samym do historii polskiego sportu.
W kraju już w czasie passy sukcesów Małysza wybuchła euforia – wszyscy gdy tylko mogli zasiadali przed telewizorami, by śledzić zawody. Większość Narodu przeszła przyśpieszony kurs reguł rozgrywania zawodów w skokach – co to jest punkt K i telemark, które oceny za styl brane są pod uwagę w ocenie skoczka, ilu zawodników przechodzi do finału i jak liczone są punkty w klasyfikacji łącznej. Sam pamiętam bardzo dobrze dowcipy, które w tym czasie się pojawiły – wszystkie podkreślające, że „nasz Adam” zawsze wychodzi na zwycięzcę. A gdy „małyszomania” została podbudowana przez komercję – reklamy, gadżety i celebrycki sznyt – to całe zjawisko rosło już niczym kula śniegowa.
Kim był tak naprawdę Adam Małysz? Bez wątpienia utalentowanym i pracowitym sportowcem, a jednocześnie... zwykłym chłopakiem. Zanim stał się sławny osiągał pewne sukcesy w skokach, wygrywając trzykrotnie zawody Pucharu Świata, jednak gdzieś w międzyczasie stracił formę, a podobno również zachłysnął się „sodówką”. Był zwyczajny, chociaż nie stereotypowy – nie był, jak wiele gwiazd sportu zimowego, kolejnym „góralem z Zakopanego” z całym charakterystycznym dla tej grupy, cepeliowskim wizerunkiem. Pochodził z Wisły w Beskidzie Śląskim, dodatkowo zaś był, jak wielu mieszkańców tego regionu, ewangelikiem, co w kraju, który ciągle odwołuje się do katolicyzmu było nietypowe. Miał też w sobie jakąś skromność i normalność, wyróżniając się nawet tym jak się wypowiadał – zupełnie inaczej niż choćby dzisiejsi gwiazdorzy sportowi, np. piłkarze, którzy dobrze kopią piłkę, często jednak sposobem bycia nie różnią się od tak zwanych „chłopaków z podwórka”.
Sukces Małysza budził emocje, bo wpisywał się w głęboko tkwiące w nas już od wieków instynkty i tożsamości. W pewien sposób jego sukcesy stawały się sukcesami wszystkich Polaków, budząc ducha nacjonalizmu. Choć to słowo kojarzy się z różnymi rzeczami (często negatywnymi), w tym wypadku można było mówić o nacjonalizmie miękkim i nakierowanym na pozytyw – rywalizacja między narodami na polu sportowym stawała się walką o prestiż i sławę, nie niosła jednak za sobą żadnego wojennego zniszczenia. Zresztą całej sytuacji przez pierwsze lata sukcesów „Orła z Wisły” (cóż za charakterystyczny, odwołujący się do polskiego mitu przydomek!) towarzyszyła charakterystyczna sytuacja – nasz skoczek rywalizował z zawodnikami z Niemiec: Martinem Schmittem i Svenem Hannawaldem. A przecież nic tak nie budzi emocji, jak rywalizacja Polaka z Niemcem albo Rosjaninem.
Jednocześnie zaś obserwowanie sukcesów „naszego sportowca” miało w sobie coś z jeszcze mocniej ugruntowanego w naszej historii zjawiska – zawodnika jako postaci wyjątkowej, herosa zajmującego szczególną pozycję w społeczeństwie. Już w starożytnej Grecji, z której wzorców czerpiemy garściami we współczesnym sporcie, rywalizacją tego typu zajmowali się przede wszystkim przedstawiciele warstw najwyższych – władcy i arystokraci. Istniejący wówczas wzorzec postawy, znany jako „piękny i dobry” (kalos kagathos) zakładał właśnie, że człowiek najwyższej wartości, czyli właśnie arystokrata, łączy w sobie dobre cechy charakteru z siłą, sprawnością i pięknem. A więc sportowiec to nowego rodzaju człowiek szczególny, idol, wzorzec postępowania. Ale także w starożytności istniała i inna tradycja „sportowa” – gladiatorów, czyli niewolników, którzy z bronią w ręku walczyli ze sobą na arenie na śmierć i życie, najpierw stanowiąc część rytuału pogrzebowego, potem zaś ku uciesze Rzymian. Bo to właśnie ta rywalizacja, to starcie dwóch potęg, budziło tradycyjnie największe emocje, wzbudzając często skrajne reakcje – warto przypomnieć, że widzowie igrzysk w sytuacji, gdy jeden z przeciwników leżał pokonany, ale wciąż żywy i zdany na łaskę rywala, mieli prawo zadecydować, czy ten powinien przeżyć, czy też zostać dobity.
Sport stanowi ważny element naszej kultury – buduje wzorce szlachetnego wysiłku i rywalizacji. Wzbudza emocje i współtworzy naszą tożsamość, dając nam radość, zadowolenie i poczucie sukcesu. Warto więc spoglądać na zawody i zawodników właśnie z takiej perspektywy, jako przedstawicieli szlachetnej rywalizacji, nie zaś tylko maszynki do robienia pieniędzy i pięciominutowej sławy.
Interesujesz się historią? Chcesz wspomóc portal, który codziennie ją popularyzuje? Wejdź na http://histmag.org/wsparcie
Tomasz Leszkowicz – historyk, publicysta portalu internetowego "Histmag.org". Specjalizuje się w historii Polski XX wieku.