Pięknie wydane "Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych, 1890-1891", do druku podane i wstępem opatrzone przez Witloda Kule, Ninę Assorodobraj-Kulę i Marcina Kulę. Wydane w Warszawie w 2012 roku... pozostaną książka nieprzeczytaną. Nie da się. Jest tam tyle cierpienia, bezradności, tęsknoty, bólu, że nawet te liczne wzmianki o powodzeniu i dobrobycie w Ameryce nie są w stanie tego smutku przykryć. Bo nawet jeśli ktoś pisze, że w Ameryce ludzie mają dużo lepiej, że lepiej mieszkają, jedzą, śpią, ubierają się, to natychmiast czytelnik uświadamia sobie, z jakiej biedy ci ludzie przybyli. Jakiej doświadczyli nędzy, że teraz chwalą się w listach wysyłanych na drugą stronę świata, że "mięso tu się je codziennie".
Najgorsze jest jednak coś innego. Piszą oto, że wysyłają bliskim szyfkartę, chyba bilet na statek, że już wysłali i nie wiedzą, czy żona albo mąż dostali przesyłkę, czy przyjadą, czy dołączą. Martwią się, obrażają, grożą nawet, że sobie nową rodzinę założą... a tymczasem wielu z tych listów nigdy żadna poczta nie doręczyła. Carski cenzor je zatrzymał! I mógł się Jasiek z Ameryki pieklić, że jego Marysia jakoś nie skora do odpowiedzi na jego listy. Tymczasem Marysia zachodziła w głowę, co też się z tym Jaśkiem dzieje, dlaczego nie pisze, dlaczego? Zapomniał może? I już się nie dowiemy, czy oni się w końcu spotkali!
O tych nigdy niedoręczonych listach pisze też Małgorzata Szejnert w książce "Wyspa klucz". To monumentalna rekonstrukcja powstania, funkcjonowania, różnych ewolucji sławnej Ellis Island, czyli stacji imigracyjnej działającej u wrót Nowego Jorku w latach 1892-1954.
Miliony ludzi z całego świata właśnie tędy dostawały się do upragnionej Ameryki. Tu po raz pierwszy spotykali amerykańskie prawo, państwo, amerykańską biurokrację. Wyobraźmy sobie polskich emigrantów, niepiśmiennych, nie bardzo zaznajomionych z geografią, wymęczonych długim rejsem w okropnych warunkach, obarczonych najczęściej tobołem z pierzynami, zawiniątkami z jakimś lichym dobytkiem. I tu ich w końcu puszczają na ląd, na tę wyspę, zadają mnóstwo pytań, niby jest tłumacz, ale i hałas, strach, nawet po polsku trudno się dogadać. Zresztą, każdy mówi swoją gwarą... Niejedno nazwisko w tych warunkach zostaje przekręcone. Tak samo jak nazwiska Włochów, Czechów, Austriaków, Żydów, Rosjan czy Niemców. Przybywający natrafiali na różne wymagania. Gdy była wojna - mogli być tu zatrzymani. Raz wymagano od nich umiejętności pisania i czytania. Kiedyś znowu żądano, by wykazali się posiadaniem pieniędzy. Żądano adresów i kontaktów krewnych, czy znajomych, szczerej odpowiedzi na pytanie, czy się tu nie przyjechało do pracy, a związki zawodowe czuwały, by nowi nie odbierali nikomu pracy.
Inspektorzy imigracyjni sprawdzali też stan zdrowia przybyszów, by wskazać osoby dotknięte nieuleczalnymi wtedy chorobami, jak gruźlica, czy choroby oczu. Na wyspie był szpital, byli lekarze. Zatrzymani mieli szansę podleczyć zdrowie, ale jeśli ta kuracja nie pomogła - byli zawracani tam, skąd przybyli.
Ojciec czekał na żonę i troje małych dzieci. Pracował po 12 godzin dziennie, by zarobić na bilety dla nich, na jakieś mieszkanie. Wreszcie są. Ale żona okazało się - jest chora. Pobyt w szpitalu na Ellis nie pomaga. Ona ma wrócić do Europy, a on ma tu zostać z tą trójką dzieci i z tą pracą od świtu do ciemnej nocy... Zawracano tysiące. Nie chciano wpuszczać niesprawnych psychicznie, opóźnionych w rozwoju. Odsyłano też osoby dotknięte wyraźnym kalectwem, ułomnościami fizycznymi. Choć wielkoludów wpuszczano, bo przecież wiadomo, że tacy się tu utrzymają, będą się pokazywać za pieniądze i nie będą obciążeniem kasy podatników.
Autorka opisuje też perypetie związane z kwotami. W pewnym momencie ustalono, że w danym roku można będzie do USA wpuścić tylko określoną liczbę imigrantów z Włoch, czy z Niemiec, albo z Polski. Dochodziło do sytuacji wręcz absurdalnych:
Małgorzata Szejnert opisuje historię Polki, żony górnika z Pensylwanii, która w latach dwudziestych dwudziestego wieku "pojechała do Polski odwiedzić rodzinę i w powrotnej drodze, pod koniec rejsu, urodziła dziecko. Ona ma prawo wejścia do Stanów, a noworodek nie, bo polska kwota jest już zużyta. Komisarz Ellis Island zwraca uwagę inspektorowi, że dziecko urodziło się na statku brytyjskim, a kwota brytyjska jest duża. - Duża, ale właśnie skończyła się wczoraj. - Komisarz sprawdza, że nieszczęsną matkę zaokrętowano w Antwerpii, i proponuje wykorzystać kwotę belgijska. - Wyczerpała się już przed tygodniem. Dziecko zostaje w końcu przyjęte do Stanów, bo statek się spóźnił. Uznano w dobrej wierze, że gdyby dobił o czasie, przyszłoby na świat w Ameryce jako obywatel Stanów Zjednoczonych". s.164
Autorka prowadzi swą opowieść o sławnej wyspie aż do czasów współczesnych. Na koniec czytamy o staraniach o zachowanie wyspy, kiedy przestała juz pełnić rolę posterunku granicznego. Czytamy również o roli, jaką odegrała po zamachach 11 września.
Fascynująca opowieść, dokument podany w formie tak frapującej, że stajemy ramię w ramię z kolejnymi komendantami Ellis, widzimy ten szpital, stołówkę, matrony/ to taka specjalna funkcja/, tłumaczy i te tłumy zagubionych imigrantów... Ich dane ciągle są dostępne, zebrane właśnie przez pracowników wyspy, pomagają odtworzyć losy wielu rodzin. A czytelnik ma okazję uświadomić sobie, że już na przełomie XIX i XX wieku ci, którzy już tu byli, nie bardzo chętnie otwierali drzwi tym, którzy starali się tu dostać.
Idalia Błaszczyk
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.