Chicago nie ma muzeum bluesa! Chicago! Nie tak dawno postulowano tu budowę muzeum sławnego reżysera filmowego, choć jego związki z Chicago były takie sobie. Tamtego muzeum nie ma, teraz ma się już- już rozpocząć budowa muzeum Baracka Obamy. I właśnie w pobliżu znajduje się tam dom, czy też ruina domu, który należał kiedyś do Muddy Watersa, ojca chicagowskiego bluesa! Inny dom, w którym Waters mieszkał nie niszczeje, jest po prostu "na rynku", zamieszkały, kupiony nie tak dawno za ponad 300 tysięcy dolarów. To czterosypialniowy dom w Westmont, na zachodnich przedmieściach. Muddy Waters mieszkał tu w latach 1973-1983 z drugą żoną i gromadką dzieci. Mieli blisko do stacji kolejowej, więc połączenie z Chicago było dobre i może to zdecydowało o wyborze tego właśnie domu, przy ulicy Adams. Waters był już wtedy wielką sławą. Pochodził z Mississippi, gdzie przyszedł na świat jako McKinley Morganfield w roku 1913 lub 1915. W Chicago mieszkał od 1943 roku. Zaczynał od grania tylko wieczorami, po pracy, bywał kierowcą, robotnikiem fabrycznym. Grał na gitarze i harmonijce ustnej. Już w 1944 roku kupił pierwszą gitarę elektryczną. Dopiero w 1958 roku wytwórnia płytowa Chess Brothers wydała jego pierwszy album, na który złożyły się utwory wcześniej tam nagrane jako single. Już w latach pięćdziesiątych Waters wyjeżdżał z koncertami do Europy. Miał tam wielbicieli, z których z czasem wyłoniła się grupa wielkich sław - choćby Eric Clapton, czy The Rolling Stones. Nazwa tego zespołu pochodzi zresztą od jednego z utworów Muddy Watersa. W Internecie są filmowe nagrania ze wspólnych koncertów tych muzyków, także z Chicago. W 1972 roku Waters otrzymał po raz pierwszy Nagrodę Grammy, kolejne lata przyniosły następnych osiem.
Zmarł w 1983 roku, jedni podają, że właśnie w domu w Westmont, inni, że w szpitalu, w sąsiednim Downers Grove. Nie ma tu żadnego muzeum, ale Westmont o wielkim artyście pamięta. Co roku, podczas letniego festiwalu ulicznego, są poświęcone mu koncerty. Ostatnio taki koncert był dedykowany pamięci jednego z jego synów, też muzyka. Fragment centralnej ulicy, Cass Ave, nazwano jego imieniem, pamiątki zbiera firma zajmująca się organizacją różnych imprez.
Westmont jest takim sobie miastem na przedmieściach. Są tu w okolicy miejsca ładniejsze i oferujące różne atrakcje. Jednak warto tu zaglądać, choćby we czwartki, kiedy to Cass Ave, w pobliżu torów kolejowych jest zastawiana starymi samochodami. Pięknie wyczyszczone, wychuchane, pachnące, chwalą się błyszczącymi silnikami, bo maski pootwierane, można oglądać! Zwykle tym letnim pokazom towarzyszą różne grupy muzyczne, bluesowe też, jakieś stoiska, stragany, atmosfera jarmarku!
Coraz więcej osób rezygnuje teraz z wypraw do Chicago. Często słyszę: nie byliśmy tego lata ani na Michigan Ave, ani w Parku Milenijnym, nawet na plaży - nie. Ciągłe strzelaniny, morderstwa w biały dzień, napadanie na przypadkowe osoby, to wszystko zniechęca i powoduje, że kto nie musi tam jeździć, nie jeździ. Jeśli ktoś lubi, będzie więc myszkował po najbliższej okolicy. W Westmont na przykład można obejrzeć zabytkowy budynek starej jednoizbowej szkoły (zupełnie jak w "Little House on the Prairie"), można zasięgnąć informacji o Laboratorium Atomowym "Argon", bo choć w jego adresie nie ma Westmont, to jednak stąd się tam wjeżdża. Jest tu blisko do Morton Arboretum, teatru w Oak Brook i wielu innych ciekawych miejsc.
Idalia Błaszczyk
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.