Oczy całego kraju skierowały się właśnie na stan Utah, gdzie Hillary Clinton zrównała się w ostatnich kilku dniach w sondażach z Donaldem Trumpem. Wydarzenie bez precedensu, jeszcze się nie zdarzyło, by głosy elektorskie w wyborach prezydenckich wpłynęły tam na konto demokratów. Możemy być w tym roku świadkami historycznego wydarzenia. Możemy, ale nie musimy, bo na razie panuje niepewna równowaga.
Przy okazji ponownie dał o sobie znać Evan McMullin, kandydat na prezydenta, który w ramach protestu przeciw Trumpowi kilka miesięcy temu zgłosił swą kandydaturę do Białego Domu. To właśnie wtedy usłyszeliśmy o nim po raz pierwszy. Potem zrobiło się cicho, przynajmniej u nas, bo w Utah było i jest o nim bardzo głośno. Do tego stopnia, że od obydwojga lepiej znanych kandydatów dzieli go zaledwie kilka punktów procentowych. Oni mają po 26 procent. On ma już 22 procent i jego poparcie rośnie. Jak tak dalej pójdzie, to do wyborów może ich prześcignąć, a wtedy będziemy mieli arcyciekawą sytuację. Kilku polityków z tego stanu już pogratulowało mu zwycięstwa w listopadzie. Oczywiście tylko w Utah. Nieco na wyrost, ale z drugiej strony nie można tego wykluczyć.
Wyniki sondażowe w tym stanie i popularność McMullena sprawiły, że ponownie zagłębiłem się w przepisy dotyczące wyborów, głosów elektorskich, itd. Założyłem, że wygrywa on w swoim stanie. Co wtedy? Przecież pozostali mogą równo podzielić między siebie pozostałe i nikt nie uzyska gwarantującej zwycięstwo liczby głosów. Scenariusz mało prawdopodobny, ale podobnie jak zwycięstwa McMulena, nie można tego wykluczyć. Jeśli nawet nie w tym roku, to może za cztery lub osiem lat trzecia siła polityczna okaże się na tyle silna, że zwycięży nie w jednym, ale w kilku stanach.
Okazało się, że taką ewentualność twórcy prawa wyborczego w tym kraju przewidzieli. Gdyby żaden z kandydatów nie uzyskał większości, czyli obecnie 270 głosów elektorskich, wówczas o wyborze gospodarza Białego Domu decyduje Izba Reprezentantów. Jak nazwa wskazuje, są to reprezentanci wszystkich stanów. Każda delegacja ma jeden głos, niezależnie od liczby dystryktów wyborczych w danym stanie. Nietrudno przewidzieć, że w zdominowanym przez demokratów parlamencie prawdopodobnym zwycięzcą byłby demokrata, a w posiadającym większość republikanów przedstawiciel ich partii. Gdyby do takiej sytuacji doszło w tym roku, to mimo nierozstrzygniętych w powszechnym głosowaniu wyborów, najprawdopodobniej prezydentem zostałby Donald Trump, bo jak wiadomo partia konserwatywna ma obecnie tam większość. Najprawdopodobniej, bo przy obecnych zawirowaniach w GOP wszystko jest możliwe. Nawet wybór przez nich Hillary Clinton.
Wiceprezydenta wybiera Senat spośród dwóch wicekandydatów o najwyższej liczbie głosów. Może więc teoretycznie zdarzyć się, że prezydentem zostałby republikanin, a jego vice demokrata lub odwrotnie. Widzę uśmiechy na kilku twarzach. Rozumiem, dla mnie to również zabawny scenariusz. Ale to nie wszystko, bo gdyby Izba była równo podzielona i nie wybrała prezydenta, wówczas zostaje nim wybrany przez Senat wiceprezydent. W tym momencie jesteśmy juz lata świetlne od pierwotnych wyborów i stworzonego tu, demokratycznego systemu wyborczego.
Ale jeszcze nie to jest w tym wszystkim najbardziej interesujące. Dla mnie to fakt, że wyboru dokonałaby grupa polityków ciesząca się obecnie zaledwie 15 procentowym poparciem społeczeństwa. Coś jest nie tak z systemem, który pozwala na takie kombinacje. W większości krajów zorganizowana byłaby naprędce dogrywka, ponowne głosowanie. Według mnie byłoby to najlepsze wyjście. Po ponad półtora roku kampanii, wydanych miliardach, nerwach, debatach i potyczkach, ostateczną decyzję podjąć może kilkuset polityków uznawanych przez zdecydowaną większość społeczeństwa za zdemoralizowanych, przekupnych, leniwych i niegodnych zaufania. Głos wyborców w tym momencie przestaje się liczyć.
Taki scenariusz jest realny. Mało tego, miało to już w przeszłości miejsce. Dwa razy o wyniku wyborów prezydenckich w USA decydowała Izba Reprezentantów. Czterokrotnie naprawdę niewiele brakowało do zaangażowania Izby w wybory, gdy różnica oddanych głosów była minimalna. W 1960 r. wyniosła jedynie 30 tysięcy. Niebezpiecznie było również w 1980. Kandydat niezależny John Anderson bliski był zwycięstwa w kilku stanach – Massachusetts, New Jersey i Connecticut. Gdyby tak się stało to Carter miałby 230, Reagan 268 i wybory nie byłyby rozstrzygnięte w tradycyjny sposób. Problem wówczas był znacznie większy, bo ówczesna Izba Reprezentantów nie byłaby w stanie wyłonić zwycięzcy. Wielu analityków politycznych poważnie bało się tych wyborów, które jednak na szczęście nie zakończyły się według czarnego scenariusza.
Te wydarzenia sprzed lat i obecne notowania Kongresu zmuszają wiele osób do zastanowienia się, czy przypadkiem jakieś poprawki do systemu wyborczego nie powinny być wprowadzone. Jak widać, idealny on nie jest. Trudno mi uwierzyć, że w jakiś magiczny sposób w okresie kilku najbliższych lat politycy urzędujący w Waszyngtonie odzyskają zaufanie społeczeństwa, a ich notowania z obecnych 15 procent podskoczą na choćby 30, o wyższych nie wspominając. Perspektywa decydowania przez tych ludzi o tym, kto zasiądzie na najwyższym stanowisku cieszy chyba tylko lobbystów i władze dominującej w danym momencie partii. Dla mnie jest to wciąż trudne do zaakceptowania. Opisane scenariusze są możliwe. Na szczęście wielce nieprawdopodobne. Choć…
Miłego weekendu
Rafał Jurak
rafal@infolinia.com