Przeważnie latem celebrujemy kolejną rocznicę przybycia tu, osiedlenia się w USA. Jedni od razu wiedzieli, że zostaną, inni podejmowali decyzję po wybuchu stanu wojennego, albo też ulegali bliskim, którzy nalegali na pozostanie… Jak by nie było - dziesięciolecia już za nami, za “wielka emigracja” czasów posolidarnościowych, wielka emigracja korzystająca z amerykańskich przepisów azylowych, imigracyjnych, czasów lepszych loterii wizowych.
Ciągle nie jesteśmy “starą” imigracją, ale to temat na inną okazję. Dziś zastanawiam się, jak to jest z tą asymilacją imigrantów w nowym kraju. Polska straciła setki tysięcy ludzi, którzy już po akcesji do Unii Europejskiej ruszyli w świat, są już teraz doświadczonymi imigrantami w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Norwegii, Holandii, właściwie - wszędzie! Tu nas przez tę Europę ubyło, albo też przestało przybywać, ale doświadczenia imigracyjne mamy chyba jednak większe niż tacy Rodacy, którzy osiedli na przykład w Skandynawii. Trudno więc pokusić się o uogólnienie, ale zastanawia mnie jedno: czy w polskiej dyskusji o asymilacji Polaków w krajach osiedlenia chodzi o to, byśmy się stawali Holendrami, Anglikami, Amerykanami, Niemcami? Na czym ta nasza asymilacja miałaby polegać?
Od kilku dni obdzwaniam znajomych, którzy już od dziesięcioleci mieszkają w USA i zadaję im jedno pytanie: czy masz przyjaciół Amerykanów, czy kolegujesz się tylko z Polakami. W Chicago jest nas ciągle dużo, więc o polskich przyjaciół łatwo. I okazji się, że jednak pozostajemy wśród swoich. Dowiaduję się, że kiedyś, owszem, gdy dzieci chodziły do szkół, to przyjaźniliśmy się, tak trochę, z rodzicami ich kolegów, ale z czasem, to przeminęło (przeprowadzki!), albo - kiedy pracowałam w amerykańskiej korporacji, to tak, miałam z kim iść na lunch, czy pogrillowac, ale teraz, na emeryturze, to raczej Art Gallery i sami nasi! Nie ma to jak z Rodakami - słyszę! Pamiętam takie rodzinne uroczystości, gdy wśród zaproszonych pojawiła się małżeństwo z amerykańskim mężem. Mieliśmy obowiązek kolejno zająć się nim przez chwilkę, a potem każdy uciekał do swoich! Ktoś inny opowiada mi o koledze, z którym ostatnio bardziej się zaprzyjaźnił, bo to Amerykanin, który po wybuchu wojny w Ukrainie ciągle domaga się informacji o historii Europy, zwłaszcza wschodniej, ciągle pyta, bo nie rozumie, co się tam dzieje i dlaczego.
Wielu z nas doświadczyło różnych uszczypliwości od tych “rdzennych”, “prawdziwych”, niektórzy nawet bywali poczęstowani jakimś niestosownym żarcikiem, ale generalnie - nie bardzo się tu imigrantów prześladuje, każdy to widzi. To raczej my między sobą potrafiliśmy i potrafimy się sprzeczać o to, jacy straszni są ci inni - ci Meksycy, Ajrisze i inne Italjańce, prawda? Ale chyba raczej nikt od nas nie wymaga, byśmy się stali Amerykanami…. Badacze udowadniają, że i tak, w kolejnych pokoleniach, jeśli nie wrócimy do Ojczyzny, nasze wnuki będą już nie Polakami, ale Amerykanami polskiego pochodzenia, tak jak na przykład prezydent Trump jest Amerykaninem pochodzenia niemieckiego. Asymilacja jednak nie zakłada wynarodowienia, porzucenia starej kultury, obyczaju, języka. Odbywa się jakby sama z siebie, bez żadnych wymogów, nakazów, można rzec; drogą pokojową. Przyjmujemy różne codzienne zwyczaje, celebrujemy tutejsze święta, kibicujemy tutejszym sportowcom, nasiąkamy zwyczajem, kulturą, niekoniecznie pozbywając się własnych. Stajemy się więc bogatsi?
Inna strona tego medalu; jak oni nas widzą, czy oni to lubią, że ciągle mają problem z dogadaniem się z kelnerem, kasjerką, fryzjerką, ba! nawet z lekarzem, bo każdy tu skądś pochodzi?
I jak to się dzieje, że ta mieszanina nie wybucha? Że każdy trzyma się swego i uważa, że ma prawo tu być, tu żyć i tu się umościć? Utopia, czy przyszłość?
Idalia Błaszczyk