Czy historyczne, częściowo wolne wybory czerwcowe były wielkim przełomem w polskich dziejach? A może był to tylko nic nie znaczący spektakl?
W drugiej połowie lat 80. Polska Rzeczpospolita Ludowa stała przed koniecznością przełomu politycznego. Stan wojenny lat 1981-1983 co prawda zdusił „Solidarność” i pozwolił komunistom odzyskać znaczną część władzy, w kolejnych latach stawał się coraz większym ciężarem – na Zachodzie nikt nie chciał rozmawiać z Jaruzelskim jako dyktatorem, który pałkami i czołgami rozjechał opozycję, w kraju zaś nie dało się rządzić tylko siedząc na bagnetach. Dodatkowo do władzy w ZSRR doszedł Michaił Gorbaczow, który zastąpił na stanowisku genseka starców pamiętających jeszcze stalinizm, niesprawnych fizycznie i umysłowo: Breżniewa, Andropowa czy Czernienkę. Młody przywódca chciał odświeżyć socjalizm radziecki, a receptę widział w ograniczonej i (pozornie) kontrolowanej liberalizacji systemu.
Dlatego właśnie mniej więcej od 1986 roku w Polsce następowały zmiany, które były powiewami wiatru od Wschodu. Amnestią zwolniono więźniów politycznych i próbowano powołać ciała, które miały sprawiać wrażenie funkcjonujących jako instytucje kontaktu społeczeństwa i władzy oraz demokratyzacji życia politycznego (Rada Konsultacyjna przy Przewodniczącym Rady Państwa, którym od 1985 roku był gen. Wojciech Jaruzelski). To oczywiście nie mogło wiele pomóc – Zachód nie chciał wspierać coraz bardziej zadłużonej polskiej gospodarki, a społeczeństwo korzystało z poluzowania rygorów, jednocześnie dalej podchodząc do rządzących nieufnie. Warto zresztą dodać, że cały okres po 1981 roku to w historii Polski czas popadania społeczeństwa w coraz większą apatię i kryzys społeczny, wywołany stanem wojennym, kryzysem gospodarczym, narastającymi problemami społecznymi i ogólną beznadzieją, w której znalazła się PRL.
Władza potrzebowała nowego otwarcia. Nie udało się z dopuszczeniem jakichś umiarkowanych i pojedynczych opozycjonistów do rządu, co miało zwiększyć zaufanie do niego i pokazać, że komuniści chcą porozumienia. Nie udał się tzw. „drugi etap reformy” gospodarczej, realizowany według prawideł gospodarki socjalistycznej i pokazujący, że niewiele da się ją zmienić. Nie pomógł wreszcie najważniejszy eksperyment z 1988 roku – rząd powołany przez Mieczysława F. Rakowskiego, byłego redaktora naczelnego tygodnika „Polityka”, człowieka o szerokich horyzontach uznawanego przez wiele lat za partyjnego „liberała”, a który od 1981 roku był politycznie blisko związany z Wojciechem Jaruzelskim. Rakowski chciał stworzyć rząd autorski, który miał dokonać czegoś, co nie udało się poprzednikom: naprawić gospodarkę. Receptą nie było jednak przelewanie z pustego w próżne w ramach metod gospodarki centralnie sterowanej, a jej faktyczna liberalizacja na niższym poziomie (trochę według wzorców wprowadzanych od kilku lat w Chinach). Minister w rządzie Rakowskiego, Mieczysław Wilczek, przeprowadził pakiet ustaw, które po czterech dekadach Polski Ludowej przywracały możliwość tworzenia się legalnej drobnej przedsiębiorczości. Jednak nawet nowy rząd nie okazał się zdolny do poprawy sytuacji kraju i rządzącej PZPR.
Pozostało dogadanie się z opozycją, czyli rozmowy Okrągłego Stołu. Komuniści zmuszeni byli rozmawiać nie z pojedynczymi działaczami, ale ze zwartym kierownictwem „Solidarności” na czele z Lechem Wałęsą. Negocjacje, prowadzone przy pośrednictwie Kościoła, miały swoje różne wahnięcia, ostatecznie jednak udało się wypracować porozumienie. Wydawało się, że rozgrywającym jest PZPR, w imieniu której negocjacje prowadził jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Jaruzelskiego, minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak. „Solidarność” zgodziła się pójść na kompromis i w symboliczny sposób wziąć współodpowiedzialność za państwo, wchodząc do Sejmu. W zamian opozycja dostała obietnicę reform, legalizację NSZZ „Solidarność” oraz możliwość startu w wolnych wyborach, w których między PZPR i jej sojuszników a opozycję miano rozdysponować 35% miejsc.
W trakcie negocjacji komuniści, którym zależało na wprowadzeniu urzędu prezydenta, którym miał zostać Wojciech Jaruzelski, zgodzili się na jeszcze jedną zmianę – utworzenie Senatu, do którego miały odbyć się całkowicie wolne wybory. Kiszczak i jego towarzysze byli pewni, że cieszą się poparciem wystarczającym, by znaczną część (połowę?) tych „wolnych” mandatów w Sejmie i Senacie zdobyć. Jednocześnie i tak zagwarantowano im większość, przez co wydawało się, że uda się zrealizować wymyślony przez władze scenariusz – PZPR miała zachować władze na co najmniej kilka kolejnych lat, jednocześnie posiadając częściowy mandat demokratyczny i współudział „Solidarności”, poprawiając tym samym swój wizerunek.
I właśnie 4 czerwca 1989 roku ten domek z kart się rozpadł. Wybory czerwcowe, co prawda tylko częściowo wolne, miały charakter referendum: jesteś za PZPR czy opozycją? Zdecydowana większość Polaków wybrała tę drugą opcję. „Solidarność” zdobyła wszystkie wolne miejsca w Sejmie i 99 na 100 miejsc w Senacie. Okazało się, że komuniści cieszą się nikłym poparciem. Jaruzelski został prezydentem faktycznie dzięki łasce opozycji – w głosowaniu parlamentarnym nie wzięło udziału kilku jej posłów, przez co generał wygrał... jednym głosem. PZPR zaczęła się rozpadać, a ster przejęła „drużyna Wałęsy”, powołująca rząd Tadeusza Mazowieckiego.
To, co było potem, to już inna historia. 4 czerwca 1989 roku Polacy powiedzieli jednak komunistom „nie”...
Tomasz Leszkowicz