W tym roku minęło 80 lat od wybuchu II wojny światowej i pierwszej kampanii tego konfliktu – działań w Polsce. Dla Wojska Polskiego to starcie zakończyło się klęską. Jednak czy możliwa była wygrana?
Ostatnie bitwy kampanii 1939 roku rozegrały się na przełomie września i października. 27 września po drugiej bitwie pod Tomaszowem Lubelskim skapitulował Front Północny. Następnego dnia poddała się Warszawa, a jeszcze dzień później Modlin. 30 września i 1 października Zgrupowanie Korpusu Ochrony Pogranicza toczyło pod Szackiem i Wytycznem końcowe boje z przeważającymi siłami Armii Czerwonej. 2 października skapitulowała załoga Helu. Do 5 października toczyła się bitwa pod Kockiem, w której Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga starła się z niemieckimi jednostkami zmotoryzowanymi i mimo sukcesów musiała skapitulować. Nastąpiło to 6 października, który uznać należy za ostatni dzień polskiej obrony Ojczyzny.
Kosztowała ona Wojsko Polskie ponad 60 tys. zabitych, 130 tys. rannych i ponad 400 tys. wziętych do niewoli. Kolejnych kilkanaście tysięcy rannych i zabitych utracono na Kresach Wschodnich, w walce z Armią Czerwoną. Z kraju wydostało się około 80 tys. żołnierzy, którzy w większości wzięli udział w dalszych walkach z Niemcami w ramach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Polska koncepcja obrony, opracowana pod kierunkiem Naczelnego Wodza, marszałka Edward Rydza-Śmigłego, musiała zmierzyć się z nierozwiązywalnymi wyzwaniami. Po pierwsze i najważniejsze: zasadniczą różnicą potencjałów. Armia II Rzeczpospolitej była względnie liczna jak na wielkość państwa, jednak z powodu problemów budżetowych była zapóźniona technicznie. Następca Józefa Piłsudskiego postawił na modernizację, jednak nie mogła ona być przeprowadzona szybko, wymagała też ogromnych nakładów – państwo polskie przed 1939 rokiem wydawało na wojsko kilkadziesiąt procent budżetu. Niemcy były państwem o wiele większym i bardziej uprzemysłowionym, które od dojścia Hitlera do władzy krok po kroku rozwijało swoje siły zbrojne – Wehrmacht. W praktyce w ciągu kilku lat stworzono silną machinę, z nowoczesnym lotnictwem, licznymi wojskami pancernymi i zmotoryzowanymi oraz dobrze wyszkoloną piechotą, obficie wyposażoną w broń maszynową i artylerię.
Drugim gigantycznym problemem okazało się samo ukształtowanie granicy polsko-niemieckiej. W przeciwieństwie do stanu dzisiejszego była ona długa, a terytorium niemieckie głęboko wdzierało się w głąb terytorium polskiego. Wielkim problemem były Prusy Wschodnie, które co prawda oddzielone były od reszty Rzeszy polskim Pomorzem, ale z ich terenu można było ruszyć prostą drogę na Warszawę. Problematyczna była też sytuacja na południu – Niemcy kontrolowali większość Śląska, a odkąd podporządkowali sobie Słowację, mogli oskrzydlać Polskę jeszcze z tej strony. Obrona całości granic była więc skazana na porażkę, a bardziej korzystne byłoby dla polskich żołnierzy wycofanie się na linie Wisły, Narwi i Sanu. Niestety, nie można było tego zrobić – Wielkopolska i Górny Śląsk, które trzeba by było oddać, to najcenniejsze gospodarczo i ludnościowo obszary ówczesnej Rzeczpospolitej. Istniało też ryzyko, że gdyby polska obrona była tam zbyt mało stanowcza, Niemcy mogliby zatrzymać atak i zaproponować… międzynarodowe rozmowy pokojowe, żądając tylko tego, do czego rościli sobie prawa. Dlatego też przyjęto koncepcję twardej obrony niemalże od samej granicy, by zademonstrować wolę oporu wobec Hitlera i doprowadzić do wybuchu światowego konfliktu – co akurat się udało.
Plan zakładał jednak, że Wojsko Polskie będzie wycofywać się na dalszej pozycje i tam organizować obronę przed Niemcami do czasu, aż Wielka Brytania i Francja ruszą sojusznikom nad Wisłą na pomoc. Problem polegał na tym, że sam plan został przygotowany na chybcika – polscy planiści nie zdążyli go nawet przetestować w ramach ćwiczeń sztabowych, które prawdopodobnie ukazałyby podstawowe jego mankamenty. Jednym z nich było zbyt duże zaufanie manewrowi odwrotowemu i jednoczesne niedocenianie wojsk szybkich nieprzyjaciela. W praktyce bowiem okazało się, że dzięki wykorzystaniu sił zmotoryzowanych i pancernych oraz masowym zastosowaniu lotnictwa Niemcy mogli paraliżować ruchy wojsk polskich, deptać im po piętach i często wyprzedzać je, doprowadzając do okrążenia.
We Wrześniu 1939 roku nie sprawdziło się też wielu polskich dowódców. Rydz-Śmigły skupił w swoich rękach prawo do podejmowania zbyt wielu, często szczegółowych decyzji. Wtrącał się w ten sposób w dowodzenie podległych generałów, a przez to, że łączność radiowa szybko zaczęła zawodzić, trudno było mu stale komunikować się z podkomendnymi. Wielu dowódców polskich – Juliusz Rómmel, Stefan Dąb-Biernacki, Władysław Bortnowski, Kazimierz Fabrycy – nie stanęło na wysokości zadania, okazując chwiejność i zbyt wielkie zadufanie, w końcu zaś porzucili dowodzenie.
Chociaż żołnierz polski w 1939 roku w ogólnym rozrachunku stanął na wysokości zadania i zrobił wszystko, by przeciwstawić się najeźdźcy, nie miał szans tego ocenić. W momencie wybuchu wojny strategiczna sytuacja Rzeczpospolitej była niezwykle trudna, a po pierwszych dniach wojny jeszcze się pogorszyła. Niektórzy historycy uznają, że pod koniec pierwszej dekady września kampania była już przez Polaków przegrana. Przyczyny tego stanu rzeczy były w znacznym stopniu obiektywne, jednak popełniono też wiele błędów, za które przyszło Polsce słono zapłacić…
Tomasz Leszkowicz