24 grudnia 2016

Udostępnij znajomym:

Doniesienia ze świata brzmią coraz groźniej – krwawe konflikty, zawirowania na scenie politycznej, nawarstwiające się problemy gospodarcze i klimatyczne. Czy stanęliśmy w obliczu wojny, niczym w 1914 roku?

Ostatni udany zamach na rosyjskiego ambasadora w Turcji wprost nazywany był „Sarajewem”. Porównanie wydaje się jasne – chodzi o sytuację z czerwca 1914 roku, kiedy to w Sarajewie, stolicy Bośni kontrolowanej wtedy przez Austriaków, serbski nacjonalista Gavrilo Princip zastrzelił austro-węgierskiego następcę tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Wydarzenie to wywołało kryzys w napiętych relacjach Austrii i Serbii, wystosowanie ultimatum i w efekcie wybuch wojny. Dołączyły się do niej kolejno Rosja, Niemcy, Francja i na końcu Wielka Brytania. Tak zaczęła się pierwsza wojna światowa – w świecie anglosaskim nazywana Wielką – która pochłonęła miliony ofiar, wyczerpała świat gospodarczo, doprowadziła do upadku trzech cesarstw, narodzin kilku nowych państw, zwycięstwa bolszewików w Rosji, a w dalszej perspektywie pojawienia się Hitlera i nazizmu w Niemczech.

Lata 2014-2016 przyniosły cały szereg zawirowań w sytuacji świata. Wciąż borykamy się ze skutkami kryzysu gospodarczego z 2008 roku. Bliski Wschód jest w wielu miejscach zdestabilizowany, a radykalny islam odnosi kolejne zwycięstwa nie tylko w Syrii czy Iraku, ale i w Afryce czy Europie. W tle trwa ogromny kryzys migracyjny, przyrównywany do nowej wędrówki ludów. Rosja wchodzi w buty dawnego imperium anektując Krym i destabilizując wschód Ukrainy. W Turcji odradza się „system sułtański” i ambicje do odgrywania samodzielnej roli politycznej w regionie. Wielką niewiadomą pozostają Chiny i Indie – miliardowe, azjatyckie potęgi. Tymczasem w świecie Zachodu coraz częściej do władzy dochodzą nowi radykałowie – w Wielkiej Brytanii doprowadzili do Brexitu, w USA utorowali drogę do władzy Donaldowi Trumpowi, we Francji do przejęcia władzy szykuje się ultraprawica, w szeregu innych państw mówi się o zagrożeniu płynącym ze wzrostu sił antysystemowych.

A więc czy to wszystko się zawali i wybuchnie jakaś wielka wojna, być może nawet jądrowa? Koniec starego roku i początek nowego sprzyjają apokaliptycznym prognozom. Rok temu mogliśmy usłyszeć wiele takich, w których przekonywano, że już w 2016 roku wszystko się zawali. Wbrew złym wieściom płynącym z telewizji, do niczego takiego (chyba?) nie doszło.

Czy historia lubi się powtarzać? Podobno najczęściej gdy tak się dzieje, powtarza się jako farsa. Warto jednak zadać sobie pytanie – czy sytuacja obecna i ta sprzed stu lat jest podobna?

Dzisiejsze czasy cechuje pewna dewaluacja słów i opinii, która wynika z rozwoju mediów elektronicznych. Obecnie wszystko wydaje się nam bliższe, a przez to poważniejsze – każdy zamach terrorystyczny widzimy na zdjęciach i w relacjach telewizyjnych, każdy kryzys przeżywamy minuta po minucie, każdą nową tragedię obserwujemy codziennie na naszym newsfeedzie. Gdzieś tam brakuje nam dystansu i możliwości chłodnego ocenienia tego co się stało z perspektywy dłuższego czasu. Dawniej było pod tym względem podobnie, jednak obieg informacji nie był podobny do wielkiej globalnej wioski, w której każdy krzyk słychać na całym świecie.

Zmienił się również świat prowadzenia wielkiej polityki. W wielu państwach nie funkcjonowała demokracja i (teoretyczny) udział wszystkich obywateli w polityce. Gdy prowadziło się wojny, to nie blitzkriegi (wojny błyskawiczne), ale kampanie, które rozwijały się powoli, chociaż toczyły je masowe armie. Dzisiaj uświadomienie polityczne obywateli jest dużo większe, popularniejsze są też różne ideologie, która wprowadzają różnice w społeczeństwie, a nie skupiają wszystkich wokół władzy. Wojny zaś toczy się metodą hybrydową – z wykorzystaniem działań partyzanckich, bez linii frontu, często bez oficjalnego wypowiedzenia.

Jednak najważniejszy jest zupełnie inny fakt – polityka światowa toczyła się w gronie mniej więcej sześciu państw, które podzieliły między siebie świat. Większość z nich leżała w Europie i sąsiadowała ze sobą, a państwo pozaeuropejskie, czyli Stany Zjednoczone, było powiązane ze Starym Kontynentem, dodatkowo stawiało na izolację. Nikt nie słyszał o potędze Chin, które były słabe i biedne, w Indiach panowali Brytyjczycy, Turcja była „chorym człowiekiem Europy”, a Japonia dopiero wychodziła z wieków zapóźnienia. Co więcej, władcy Europy, zarówno wielcy, jak i mali, byli ze sobą spokrewnieni przez związki dynastyczne swoich dynastii. Rządził więc koncert mocarstw i zasada równowagi sił – wszystkie państwa były równe i starały się załatwiać swoje interesy niczym w partii szachów, czy jak to mówił Bismarck, „z pomocą uczciwego bankiera”. Dziś o koncercie mocarstw raczej nie ma mowy – USA to wciąż supermocarstwo, a Chiny czy Rosja dopiero próbują zdobyć potęgę i zostać uznane za warte dobrego traktowania.

Gdy w Europie wybuchła I wojna światowa, była ona dla ludzi zaskoczeniem – przez kilka wcześniejszych dekad napięcia między mocarstwami i kryzysy rozwiązywało się na drodze dyplomacji. Warto było zagrać trochę ostrzej, by wynegocjować więcej. W czerwcu i lipcu 1914 roku te gierki wplątały mocarstwa w wojnę. Politycy po stu latach nauczyli się, że przeholowanie może być gorsze od powściągliwości. My zaś nauczyliśmy się jednego – pesymizmu.

Tomasz Leszkowicz

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2024

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor