Nie wiedziałam, że może do tego dojść: zastanawiam się, po co mi w domu tyle książek!
Książki były zawsze, były ważne, były potrzebne, były oczywiste. W czasie studiów czekało się czasem z samego rana pod drzwiami księgarni, która otwierała się dopiero o 10.00. Zapowiedziany był np. nowy Herbert czy Umberto Eco, to się chciało zdobyć, od razu, natychmiast! Matka dawała pieniądze na buty…. Dawała drugi raz… trzeci, a książek przybywało!
Nie każdy lubił czytać w bibliotece, na miejscu albo pożyczać do domu. Zresztą, niektórych książek nie chcieli nam wypożyczać nawet na miejscu, trzeba było mieć papierek od kogoś z uniwersytetu, że niby ta, czy inna książka, musi być przeczytana, bo to czy tamto. Jednocześnie mimo kapusiów, ubeków i innych łajz, na wydziale często można było zobaczyć kogoś paradującego z książka wydaną przez Paryska Kulturę. Takie paradoksy wesołego baraku.
W Chicago znowu książka stała się czymś pożądanym, obiektem westchnień. Owszem, były już wtedy polskie księgarnie, ale najpierw trzeba było nabyć samochód, by do nich dojechać, a i zarobić najpierw trzeba było, żeby w nich kupować!
To nie to, co teraz, gdy w polskich delikatesach, między delicjami szampańskim, a golonką w słoiczku znajduje półkę z książkami, a na niej na przykład książkę Eleny Poniatowskiej o żonie Diego Rivery, nie, nie Khalo, tej pierwszej żonie!
Gazet z Polski nie było, nie docierało ani radio, ani telewizja. Teraz mamy wszystkiego aż za dużo, a dzięki Internetowi także do wszystkiego dostęp. Jest muzyka, są filmy, są książki nagrane do posłuchania. Wiadomo, że padły wypożyczalnie kaset video, skończyło się (prawie) kupowanie płyt, kaset audio już nawet nie pamiętamy.
A czytelnictwo książek? Ponad 60 procent Polaków mówi, że w ciągu roku nie przeczytali ani jednej książki. Inne dane statystyczne wskazują jednak, że Polak, jak już czyta, to czyta i zabiera mu to dużo czasu, więcej niż Amerykanom. Oni zresztą czytają od nas więcej, co poniektórym uczestnikom pogaduszek internetowych nasunęło pomysł, że może Amerykanie mają takie dobre wyniki dzięki obecnym tu wszędzie Polakom. Że niby my im podnosimy statystykę… No, może być, jeśli ktoś by wykazał, że na emigracji czytamy więcej niż w kraju.
Każdy, kto się kiedyś przeprowadzał wie, jak ciężko jest przeprowadzić książki. W torby to pakować, czy w pudła, takie ciężkie, jak to nosić, i - ile tego!!! Skąd taki nawyk, taka potrzeba, by tyle tego nastawiać, nagromadzić, nakupować? Czy to był, jeszcze w Polsce, snobizm, moda, czy taki sposób dekorowania mieszkań?
Pamiętam nowe mieszkanie młodego małżeństwa. Bloki, wielka płyta, regał na wysoki połysk. Książki. Za szkłem…. W dodatku ustawione według koloru okładek: beżowe i złote litery. I tak w biblioteczce nowożeńców stali obok siebie Joyce i Prus! Nie Proust, tylko nasz własny autor “Lalki”. Więc snobizm, więc przymus, bo przecież wchodząc do czyjegoś mieszkania od razu szukaliśmy wzrokiem książek. Są - w porządku, nie ma? Nie pamiętam, żeby nie było. Były wszędzie! U każdego i zawsze. Więc moda? Potrzeba? Snobizm. I jak to połączyć z danymi statystycznymi - nie czytamy?
Teraz, tu w Chicago, kiedy myślę o przeprowadzce, albo nawet przestawianiu mebli, ilość książek przeraża. Trzeba będzie coś z nimi zrobić. Wychowaliśmy się w miłości i szacunku. Mało kto potrafi tak po prostu wywalić książki do śmieci. Więc trzeba będzie poszukać nowego domu, kogoś, kto weźmie, może biblioteka, albo jakaś szkoła…
Kiedyś oglądałam film o prof. Marii Janion, sławnej badaczce literatury okresu romantyzmu. Pani profesor miała ogromny księgozbiór, wielgachny. Taki, że już nie wiadomo co i gdzie, trzeba zrobić katalog. Ostatnia scena tego filmu była porażająca: otóż Maria Janion układa się do snu między ścianami ciasnego pokoju, a całe te ściany, aż po sufit zapełniają książki. Dla pani profesor zostało tylko tyle miejsca, co na łóżko. A gdyby się to wszystko zawaliło?
Idalia Błaszczyk