Nie ma chyba w amerykańskiej Konstytucji zapisu trudniejszego do wytłumaczenia lub łatwiejszego do błędnego zinterpretowania, niż ten dotyczący Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych. Nazywany najdziwniejszą procedurą świata, system ten służy w wyborze prezydentów USA od ponad 200 lat.
Zdarzyło się kilkukrotnie, że w wyniku wyborów prezydentem został kandydat, na którego głosowała mniejsza liczba osób. W takim momencie wielu zaczyna zastanawiać się nad sensem dalszego utrzymywania niespotykanego nigdzie w świecie system wyborczego, powszechnie uznawanego za archaiczny, a nawet niesprawiedliwy. Wielu, ale nie wszyscy.
Gdy odzywają się zwolennicy zmiany sposobu wyboru prezydenta USA, słychać jednocześnie głosy zwolenników tradycji przekonujących, iż mimo niedoskonałości system ten sprawdza się w amerykańskiej rzeczywistości.
Jakkolwiek by było, gubernatorzy we wszystkich 50 stanach wybierani są w głosowaniu powszechnym, więc problem dotyczy wyłącznie wyborów prezydenckich. Dlaczego?
Niektórzy historycy uważają, iż założyciele tego kraju i twórcy Konstytucji starali się znaleźć sposób na zbalansowanie interesów bardziej i mniej zaludnionych stanów. Jednocześnie wielu skłania się ku innej teorii, wskazując na fakt, iż największe podziały polityczne w kraju nie miały wiele wspólnego z liczbą mieszkańców poszczególnych rejonów, ale dotyczyły raczej rozdarcia na stany południowe i północne, a także leżące na wybrzeżach i wewnątrz kontynentu.
Jeden z argumentów za powołaniem Kolegium w tamtych czasach dotyczył wielkości obszaru i powolnego przepływu informacji. Zwykli Amerykanie skupieni na życiu lokalnym nie posiadali wystarczającej wiedzy, by dokonywać świadomego i inteligentnego wyboru głowy państwa spośród wielu różnych kandydatów. W ich imieniu mieli to robić wybrani przedstawiciele.
Argument ten upadł jednak wraz z powstaniem wielkich partii krajowych i rozwojem samorządów oraz pojawieniem się kandydatów partyjnych we wszystkich zakątkach kraju. Wyborcy mogli nie słyszeć przemówień kandydatów prezydenckich, mogli nawet nie wiedzieć, jak wyglądają, ale mieli kontakt z ich przedstawicielami, wiedzieli, jaka jest polityka danej partii i co sobą ludzie ci reprezentują.
Powstanie system dwupartyjnego
System sprawdzał się jednak tylko do pewnego czasu, konkretnie wyborów w 1801 roku, które trudno nazwać uporządkowanymi.
Po raz pierwszy do boju przystąpiły wtedy dwie świeżo ukształtowane partie krajowe, federaliści z Johnem Adamsem i republikanie reprezentowani przez Thomasa Jeffersona.
Jefferson wygrał, ale nie obeszło się bez poważnego kryzysu, gdy elektorzy nie byli w stanie określić, kogo wybierają prezydentem, a kogo jego zastępcą. Głosowali na swych przedstawicieli, ale często na inne stanowiska.
W celu uporządkowania bałaganu trzy lata później do Konstytucji dopisano 12 poprawkę mówiącą, iż każda z partii może wybrać tylko jednego kandydata na każde z tych stanowisk. Właściwie ten moment można uznać za powstanie ogólnokrajowego systemu dwupartyjnego z populistycznymi hasłami i bezpardonową walką o władzę. Praktycznie w niezmienionej formie obowiązuje on do dziś, może z wyjątkiem wprowadzonych znacznie później, bo dopiero w XX wieku prawyborów, które w poszczególnych stanach pojawiały się stopniowo przez kolejne kilkadziesiąt lat.
Skoro jak widzimy już na początku XIX w. rozwiązano problem niedoinformowania społeczeństwa i ułatwiono mu czynne zaangażowanie, to czemu Kolegium Elektorskie nie zostało zlikwidowane i zastąpione zacznie prostszymi wyborami powszechnymi?
Niewolnictwo i system wyborczy
By odpowiedzieć na zadane przed chwilą pytanie, musimy się nieco cofnąć w czasie, do roku 1787. Podczas Konwencji Konstytucyjnej w Filadelfii James Wilson reprezentujący Pensylwanię zaproponował wybory powszechne na stanowisko prezydenta. Sprzeciwił się temu James Madison z Wirginii, przekonując, że system taki byłby niesprawiedliwy dla Południa. Bo choć pod względem liczby mieszkańców nie było wielkich różnic, to jednak mieszkańcy Północy w większości byli obywatelami wolnymi, mającymi prawo głosu, podczas gdy niemal 40 proc. mieszkańców Południa stanowili niewolnicy, którzy nie posiadali żadnych praw.
W tej sytuacji w każdych wyborach głos Północy byłby przeważający. Po kilku dniach obrad osiągnięto kompromis i podjęto uchwałę, według której Indianie nie byli brani pod uwagę w naliczaniu ludności, gdyż nie płacili podatków, natomiast wszyscy służący przypisani oraz 3/5 niewolników zostało doliczonych do liczby ludności.
Wirginia górą
Wielkim zwycięzcą tego porozumienia okazała się reprezentowana przez Madisona Wirginia, której przypadło aż 12 spośród wszystkich, czyli 91 ówczesnych głosów elektorskich przewidzianych podczas konwencji w Filadelfii. Stan ten posiadał ponad ćwierć potrzebnych do zwycięstwa w pierwszej rundzie głosów. Można śmiało porównać ówczesną Wirginię z dzisiejszą Kalifornią, która posiada największy wpływ na wynik głosowania pośród 50 współczesnych stanów.
Paradoksem tamtych czasów był fakt, że po spisie powszechnym w 1800 roku Pensylwania miała o 10 procent więcej wolnych mieszkańców, ale aż o 20 procent mniej głosów elektorskich ze względu na wielką liczbę niewolników w Wirginii.
Spryt Jamesa Madisona szybko zaowocował. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że aż przez 32 lata w okresie pierwszych 36 lat od uchwalenia Konstytucji na najwyższym stanowisku w państwie zasiadał przedstawiciel Wirginii. Przykładem może być wspomniany wcześniej Thomas Jefferson. Ten polityk z Południa nie byłby w stanie zapewnić sobie zwycięstwa, gdyby nie doliczone w wyniku kompromisu głosy elektorskie. Obserwatorzy sceny politycznej w tamtych czasach posłużyli się nawet powiedzeniem, że sięgnął po władzę na barkach niewolników.
Czasy się zmieniły i dziś, czyli w XXI wieku wielu Amerykanów zadaje sobie pytanie, czy demokratyczny, cywilizowany kraj powinien korzystać z tak dziwnego i powstałego w innej sytuacji politycznej systemu wyborczego? Zwłaszcza, że już pięciokrotnie (ostatni raz w 2016 r.) doszło do sytuacji, gdy prezydentem zostaje kandydat z mniejszym poparciem w głosowaniu powszechnym?
Absolutnie tak! – mówią jego zwolennicy – System działa, sprawdza się naszym kraju i chroni nas przed chaosem.
W obronie systemu
Na wspomnianym Kongresie Konstytucyjnym poruszano kwestię wyborów wielokrotnie. Wspomnieliśmy już, że James Wilson wierzył w konieczność powszechnego głosowania. Wielu innych, choćby Roger Sherman z Connecticut, przekonywało o konieczności pozostawienia takiego wyboru w kwestii Kongresu. Niezależność prezydenta od legislatury groziłaby tyranią, a uzyskany w wyborach powszechnych mandat mógłby doprowadzić do stworzenia monarchii – przekonywali przeciwnicy Wilsona. Wbrew pozorom nie chodziło im o podważenie woli ludu, ale raczej uniknięcie sytuacji, w której wybrany w powszechnym głosowaniu prezydent mógłby zinterpretować swój sukces jako zachętę do wprowadzenia dyktatury. Kłótnie w tej sprawie trwałyby pewnie długo, gdyby nie opisany wcześniej kompromis Madisona i jego pomysł stworzenia głosów elektorskich.
Zwolennicy pozostawienia systemu bez zmian nie zgadzają się z opinią, iż powstał on w celu wzmocnienia głosu niewolniczego Południa. Doliczenie 3/5 liczby niewolników do ludności danego stanu bardziej związane było z naliczaniem podatków, ceł, opłat, etc. System wyborczy był jakby produktem ubocznym kompromisu – przekonują przeciwnicy zmian.
Zresztą, gdyby nie on, to być może do zniesienia niewolnictwa i zjednoczenia stanów w ogóle by nie doszło. W 1860 r. Abraham Lincoln uzyskał zaledwie 39 proc. poparcia w powszechnym głosowaniu, więc gdyby nie system elektorski i południowe stany, nigdy nie zostałby 16. prezydentem, nie doszłoby do secesji, wojny domowej, zniesienia niewolnictwa i ukształtowania się unii w dzisiejszej postaci.
Zmiana systemu elektorskiego to ryzyko dla Stanów Zjednoczonych
Wiele osób ma rację postrzegając głosy elektorskie jako dodatkową, niepotrzebną warstwę wyborów, do tego niezbyt demokratyczną. Jednak zwolennicy tradycji zwracają uwagę na jeden, bardzo ważny fakt.
W momencie zlikwidowania Kolegium Elektorskiego cały kraj musiałby zmienić swą strukturę. Konstytucja decyduje o tym, że Stany Zjednoczone są unią federalną, a system elektorski jest elementem – zarówno praktycznym jak i symbolicznym – właśnie federalizmu, czyli istoty tego państwa. W innych krajach federalnych następowały w przeszłości rozłamy i gwałtowne zmiany rządów, w USA jak na razie system sprawdza się i pozwala na płynne sprawowanie władzy. Nic nie jest gwarantowane, każdy stan jest niezależną jednostką, ale wypracowane kilkaset lat temu rozwiązanie lepiej poradziło sobie z próbą czasu niż odmienne w innych rejonach świata. System elektorski był częścią federalnego planu i nie dopuszczał do zdominowania procesu wyborczego przez mieszkańców kilku wielkich metropolii.
Przeciwnicy zmian zwracają uwagę, że zniesienie Kolegium Elektorskiego najprawdopodobniej zadowoliłoby wielu mieszkańców USA, ale jednocześnie rozmontowałoby Unię. W końcu nie byłby wtedy potrzebny Senat reprezentujący interesy poszczególnych stanów, a może nawet niepotrzebne byłyby one same.
Wprowadzając wybory powszechne i likwidując elektorów reprezentujących swych wyborców należałoby zgodnie z modelem ogólnoświatowym wprowadzić centralny rząd z podległymi mu samorządami, na wzór innych krajów.
Wtedy straciłaby znaczenie obecna Konstytucja, a przynajmniej większość jej zapisów.
Owszem, da się to zrobić. Ale czy kraj i jego mieszkańcy rzeczywiście tego chcą? Na to pytanie każdy musi sobie sam odpowiedzieć.
Głosy elektorskie nie są gwarantowane
To też ciekawostka systemu, która może wprowadzić sporo zamieszania. Teoretycznie elektorzy są zobowiązani do oddania głosu na zwycięzcę w swoim regionie, ale mogą zdanie zmienić. Na przykład w 2004 r., gdy prezydentem został George W. Bush pokonując w wyborach Johna Kerry, jeden głos elektorski uzyskał wtedy John Edwards, który ubiegał się o stanowisko wiceprezydenta u boku demokratycznego kandydata do Białego Domu. Głos na niego oddała reprezentująca Minnesotę kobieta-elektor wpisując nazwisko Edwardsa zarówno na pozycję prezydenta i wiceprezydenta. Do dziś nie wiadomo, czy była to pomyłka, czy też jej bunt i nadużycie pozycji elektora ze swego stanu. Nie wpłynęło to na wynik, ale pokazało, że sytuacja taka może się zdarzyć.
Cztery lata wcześniej, podczas wyborów w 2000 r. swego głosu elektorskiego nie oddała reprezentantka Dystryktu Kolumbia. Powinna była go oddać na Ala Gore, ale odmówiła, bo była zwolenniczką drugiego kandydata. Nie zmieniło to wyniku, bo Gore zdobył oprócz tego jeszcze tylko 266, czyli za mało do zwycięstwa, choć wygrał przecież w głosowaniu powszechnym. Gdyby jednak podobne problemy miał Bush, wybory mogły okazać się problematyczne. Późniejszy prezydent wygrał dzięki 271 głosom elektorskim, czyli zdobywając jeden ponad minimum. Wyobraźmy sobie całkiem realną sytuację, że dwoje elektorów odmówiłoby oddania swych głosów na niego.
Po wyborach 2020 r. miała miejsce próba podstawienia w Waszyngtonie grupy fałszywych elektorów, którzy oddaliby głosy niezgodne z wolą wyborców. Celem planu było przekazanie fałszywych certyfikatów ówczesnemu wiceprezydentowi Mike'owi Pence'owi w nadziei, że je policzy, a nie autentyczne certyfikaty, i w ten sposób obali zwycięstwo Joe Bidena. Jednak wiceprezydent odmówił udziału w tym spisku, czego następstwem były rozruchy na Capitolu w dniu 6 stycznia 2021.
Na podst.: time.com, washingtonpost.com, usnews.com, forbes.com, Wikipedia, thehill.com
opr. Rafał Jurak