Państwo polskie po klęsce wrześniowej 1939 r. stanęło na skraju przepaści. Dzięki autorytarnym rozwiązaniom prawnym z 1935 r. udało się zachować jego ciągłość na emigracji. I chociaż przebywający na uchodźstwie Polacy poświęcili się walce z wrogiem, jednocześnie chętnie walczyli też ze sobą.
Wyjazd polskich przywódców – na czele z prezydentem Ignacym Mościckim, Naczelnym Wodzem marsz. Edwardem Rydzem-Śmigłym, premierem Felicjanem Sławojem-Składkowskim i ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem – do Rumunii po 17 września 1939 r. do dziś budzi kontrowersje. Z punktu widzenia samych dygnitarzy decyzja ta miała pełne uzasadnienie: celem było bowiem kontynuowanie wojny po to, by wyzwolić Polskę spod okupacji. Rumunia była w okresie międzywojennym polskim sojusznikiem, też bowiem obawiała się Związku Radzieckiego. Przywódcy sądzili więc, że uda im się swobodnie przedostać przez terytorium zaprzyjaźnionego kraju i wyjechać do państw sojuszniczych: Francji i Wielkiej Brytanii. Chciano w ten sposób powtórzyć działanie władz belgijskich w czasie I wojny światowej, które mimo zajęcia niemalże całego kraju nie skapitulowały i kontynuowały walkę. Dla społeczeństwa polskiego, ale także kolejnych pokoleń, „ewakuacja” była ucieczką, pozostawieniem walczącego narodu na pastwę wroga, tchórzliwym dbaniem o własny interes. Szczególnie było to bulwersujące w kontekście Naczelnego Wodza, który porzucił swoje wojsko, wcześniej zaś (logicznie z punktu widzenia potrzeb propagandy) zapewniał, że Polacy „nie oddadzą ani guzika od płaszcza”. Narrację o uciekających „szosą zaleszczycką” przedwojennych elitach chętnie eksploatowała też powojenna propaganda komunistyczna.
Pomysł rumuński wziął w łeb z prozaicznej przyczyny: ze słabymi mało kto się liczy. Władze sojuszniczego państwa ugięły się pod naciskiem Niemców i Sowietów i postanowiły potraktować Polaków jak obcych i internować przekraczających granicę. Władze nie mogły w ten sposób dalej wypełniać swoich zadań. Na szczęście z pomocą przyszła konstytucja kwietniowa z 1935 r., będąca szczytowym wynikiem dyktatorskich zapędów Piłsudskiego. Znalazł się w niej zapis, że prezydent (mający ogromną władzę) mógł w razie wojny wyznaczyć swojego następcę, który przejąłby automatycznie stanowisko w chwili niemożności działania przez legalną głowę państwa. Następcą Mościckiego miał zostać ambasador w Rzymie, gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski – czołowy piłsudczyk i adiutant Marszałka. Sprzeciwili się temu jednak alianci (przede wszystkim Francuzi), którzy oświadczyli, że nie widzą możliwości współpracy ze „skompromitowanym” reżimem piłsudczykowskim. Stąd nowym prezydentem został polityk z drugiego rzędu, Władysław Raczkiewicz, pod wpływem Francuzów zaś nowym premierem stał się gen. Władysław Sikorski – zasłużony wojskowy i polityk pozostający w opozycji wobec Piłsudskiego i jego następców.
Warto przy tej okazji wrócić do tego, co działo się w polskiej polityce przed wojną. Zamach stanu Piłsudskiego w maju 1926 r. doprowadził do przejęcia całej władzy w państwie przez Marszałka i jego zwolenników. Byli oni wrogo nastawieni do pozostałych sił politycznych – jako nieudolnych, skorumpowanych i skłóconych. Opozycja zresztą też nie znosiła nowego rządu, który zdobył władzę siłą. Od przełomu lat dwudziestych i trzydziestych Piłsudski coraz ostrzej zaczął zwalczać swoich przeciwników, wsadzając niektórych z nich do więzienia i siłowo przejmując wszystkie instytucje państwowe. Tacy ludzie jak Sikorski zostali odsunięci od wojska i życia publicznego. W nowej sytuacji karta się odwróciła: dawni prześladowani mieli narzędzia, dające szansę odegrania się na dotychczasowych prześladowcach.
Sikorski, dobrze widziany we Francji, został premierem, a w początkach listopada 1939 r. także Naczelnym Wodzem. W naturalny sposób zapleczem jego władzy na uchodźstwie stali się dotychczasowi opozycjoniści – prawica narodowo-chrześcijańska, ludowcy, socjaliści. Jednym ze sposobów szukania wpływów było uderzenie w dotychczasowy rząd i oskarżenie go o spowodowanie klęski wrześniowej. Wiele decyzji generalicji piłsudczykowskiej dawało okazję do ataku, którą Sikorski i jego ludzie wykorzystali. Z niektórymi piłsudczykami (jak Raczkiewicz czy gen. Kazimierz Sosnkowski) na emigracji współpracowano, z wieloma innymi jednak rozprawiano się propagandowo i odsuwano ich na dalszy plan, z daleka od armii, dyplomacji czy służby publicznej. Symbolem tej polityki Sikorskiego było stworzenie specjalnych „baz zbiorczych” dla oficerów Wojska Polskiego w Cerizay we Francji i na wyspie Bute w Szkocji – faktycznych obozów odosobnienia dla „niechcianych” wojskowych. Podobnie potraktowano komendanta pierwszej konspiracji w okupowanym kraju: gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski, twórca Służby Zwycięstwu Polski i wpływowy piłsudczyk, został w listopadzie 1939 r. zdjęty z funkcji i wysłany na stanowisko do okupowanego przez Sowietów Lwowa, gdzie był bardzo dobrze znany jako wieloletni dowódca okręgu korpusu. Jak można się domyśleć, szybko wpadł w łapy NKWD.
Powstanie Rządu RP na Uchodźstwie i Polskich Sił Zbrojnych było dużym osiągnięciem, które pozwoliło pokazać, że Polska nie składa broni, a w 1945 r. była w składzie zwycięskich sojuszników. Konflikty, rozliczenia i utarczki personalne były jednak drugą stroną tej chwalebnej karty. Polityka to bowiem nie tylko wielkie czyny i słowa, ale także gra interesów i konflikt, pokazujący często małość ludzi w nią zaangażowanych.
Tomasz Leszkowicz