----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

25 sierpnia 2017

Udostępnij znajomym:

Posłuchaj wersji audio:

00:00
00:00
Download

Na to pytanie już sobie odpowiedzieliśmy i to w sposób wyjątkowo szczegółowy. Wiemy gdzie są!!! Od wieków „lokowano je, jako wyspy położone na zachód od Libii – za Słupami Heraklesa, na Atlantyku. Według niektórych wersji mitologii właśnie na tych wyspach – a nie w górach Atlasu – znajdować się miał Ogród Hesperyd. Szczegółowy ich opis podawał Pindar w Odach olimpijskich, oraz jego naśladowcy [...]” (za: Wikipedia)

Co z tego jednakowoż, że wiemy gdzie są i gdzie ich szukać, skoro nikomu się nie chce nic zrobić, by się tam udać. Musi nastąpić dopiero jakaś katastrofa, byśmy zostali na tę wyspę „cudem” wyrzuceni.

W swej najnowszej powieści zatytułowanej „Lśnij, morze Edenu” (Brilla, Mar del Eden) Andrés Ibáñez wciąga nas na wyspę rodem z serialu telewizyjnego Zagubieni (Lost). To niesamowite doświadczenie życia po życiu, a dokładnie życia po katastrofie samolotu, który rozbija się w pobliżu „tajemniczej wyspy”, pozwala nam spojrzeć na nasze tęsknoty, pragnienia i dążenia z kompletnie innej perspektywy, niż to zrobił Juliusz Verne. Utopia przeradza się tu w swoistą dystopię.

Wiara w oświeceniowe, czyli racjonalne i naukowe posłannictwo człowieka zostaje, najdelikatniej mówiąc zachwiana i poddana zwątpieniu. Okazuje się, że rozum człowieka nie wszystko ogarnia i są ciągle na świecie rzeczy i sprawy, o których się nawet filozofom nie śniło. Tajemnicze, straszne, dziwne i zagadkowe wydarzenia spotykają rozbitków, którzy wprawdzie przetrwali katastrofę, ale niekoniecznie będą w stanie przetrzymać to wszystko, co zgotowała im wyspa.

Oczywiście poszukiwanie drogi ku wyspom szczęśliwym to wielka metafora ludzkiego życia, a ściślej mówiąc, metafora poszukiwania sensu tegoż. Jak już cytowałem uprzednio za Viktorem Franklem:

”Jako że każda sytuacja stawia przed człowiekiem konkretne wyzwanie lub problem do rozwiązania, pytanie o sens życia można by z powodzeniem odwrócić. Koniec końców, zamiast pytać o sens swego życia, człowiek powinien uświadomić sobie, że to on sam jest adresatem tego pytania. Inaczej: życie każdemu z nas stawia pytania, a jedynym sposobem, żeby mu odpowiedzieć, jest odpowiadać za swoje życie, być za nie odpowiedzialnym.” (Człowiek w poszukiwaniu sensu, s. 164)

Jest to absolutne clue przesłania powieści Andrésa Ibáñeza, która koncentruje się na wskazaniu sensu istnienia człowieka w odpowiedzialności, jaką ten za swoje życie ponosi. Jak się okazuje, nikt niczego za nas nie załatwi. To my sami musimy odbyć tę metaforyczną podróż ku wyspom szczęśliwym.

Jak napisał w swej kultowej „Drodze rzadziej wędrowanej” M. Scott Peck:

„Choć dysponujemy myślami proroków i pomocą łaski, wędrówkę trzeba odbyć samemu. Żaden nauczyciel nie weźmie nas na plecy i nie zaniesie do celu. Nie ma z góry ustalonych formuł. Rytuały są jedynie pomocami naukowymi, a nie nauką samą w sobie. Możemy spożywać wyłącznie zdrową żywność, odmawiać przed śniadaniem pięć zdrowasiek, modlić się twarzą zwróconą na wschód albo na zachód, chodzić w niedzielę do kościoła, lecz to nie przywiedzie nas do celu wędrówki. Nie ma takich słów ani nauk, które zdejmą z wędrującego drogą rozwoju duchowego konieczność wypracowania własnych sposobów, wysiłek i lęk odnajdywania własnych ścieżek w jego konkretnym przypadku, które zaowocują zespoleniem jego jaźni z Bogiem.

Nawet jeśli w pełni rozumiemy to zagadnienie, droga rozwoju duchowego pozostaje tak samotna i tak trudna, że często tracimy odwagę. Fakt, że żyjemy w wieku nauki, aczkolwiek pod pewnymi względami pomocny, wywołuje jeszcze większą bojaźń. Ponieważ wierzymy w mechaniczne zasady rządzące wszechświatem, nie wierzymy w cuda. Dzięki nauce wiemy, że zamieszkujemy samotną planetę krążącą wokół przeciętnej wielkości gwiazdy zagubionej w jednej z milionów galaktyk. Pokazując nam nasze miejsce w ogromnym wszechświecie, nauka wpaja nam wizerunek nas samych jako z góry zaprogramowanych i rządzonych przez siły wewnętrzne niepodlegające naszej woli: chemię mózgu i tarcia między naszym nieświadomym a świadomością, które zmuszają nas, byśmy czuli się i zachowywali w określony sposób nawet wtedy, gdy uzmysłowiamy sobie, że nie wiemy, co czynimy. Zastąpienie mitów informacją naukową sprawiło, że doskwiera nam poczucie, iż jako jednostki nie mamy żadnego znaczenia. Jakie bowiem znaczenie może mieć człowiek, a nawet cała ludzkość, skoro rządzą nami wewnętrzne, chemiczne i psychologiczne siły, których nie rozumiemy, we wszechświecie tak ogromnym, że nawet nauka nie potrafi go zmierzyć? (Droga rzadziej wędrowana, s. 355/356)

Żeby dotrzeć do takiego stanu samoświadomości, autor skazuje swoich bohaterów na wszelkie możliwe i niemożliwe okropieństwa. Muszą wiele przejść na wyspie, by się potem z niej wydostać, lub na niej pozostać już na zawsze. Co fascynujące w opowieści Andrésa Ibáñeza, to fakt, iż ten proces poszukiwania sensu życia, czy jak kto woli sensu bycia, musi mieć aspekt całościowy. Nie da się dotrzeć do swej wyspy szczęśliwej bez spojrzenia wstecz, na to, co za nami. Jest to czasem przerażające, potworne, okrutne, obezwładniające i porażające, ale bez tego ani rusz.

Autor skazuje więc czytelnika przeżywanie „niemożliwego” wraz z bohaterami, którzy jeszcze raz, opowiadając o swoim życiu przed „katastrofą”, muszą przebrnąć przez to, o czym wielu chciałoby zapomnieć. „Lśnij, morze Edenu” (Brilla, Mar del Eden) tworzą osobiste doświadczenia niektórych rozbitków. Są to zresztą „autorskie” fragmenty Ibáñeza, które nie istnieją w wersji serialowej.

Jedną z najbardziej wstrząsających historii przytacza młoda i niezwykle piękna Meksykanka, absolwentka socjologii uniwersytetu w Mexico City, która pracując na prowincji dla specyficznych, niewielkich społeczności, zostaje tam brutalnie, wielokrotnie zgwałcona. Jakby tego było mało, jest też świadkiem bandyckich potworności, których dokonują ludzie należący do jednego z wielu tamtejszych karteli narkotykowych. Obserwuje między innymi mordowanie, ćwiartowanie i gotowanie ludzi, po to, by nie zostawić po nich żadnego śladu. Ostatecznie zabija tego, który był prowodyrem gwałtu, a który okazał się również jednym z najokrutniejszych członków narkotykowej, lokalnej mafii, skądinąd również gwałcicielem swoich nieletnich córek. Trauma przeszłości, jaką niesie w sobie Meksykanka, staje się dla Ibáñeza pretekstem do literackiego wykorzystania dokonań profesora Philipa Zimbardo, który udowodnił - wprawdzie dobrze literacko reprezentowaną, ale naukowo niejasną - tezę, że piekło to nie tylko inni, że piekło jest w nas. Wystarczy to piekło tylko umiejętnie uaktywnić.

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor