Dzisiaj śpimy i odpoczywamy do oporu, bowiem kiedy wyruszymy na dalsze zwiedzanie Delhi, będziemy jeszcze mieć przed sobą 12 godzin na nogach, a potem... blisko 16 godzin lotu do Chicago! Ponad Delhi wstaje słoneczny poranek, jemy pyszne jak zawsze w Indiach śniadanie i punktualnie w południe, z bagażami wchodzimy do czekającego już przed bramą naszego autokaru, z tym samym sikhijskim kierowcą co tydzień temu.
Ostatni poranek w Delhi, widok z hotelowego okna
Zwiedzanie zaczynamy od Lotus Temple, czyli świątyni Bahai, zbudowanej w 1986 roku w oryginalnym kształcie zamkniętego kwiatu lotosu. Potem przejeżdżamy do pozostałości Obserwatorium Astronomicznego Jantar Mantar, doskonale zachowanych w centrum miasta Delhi! Jest to piętnaście fascynujących formą obiektów z lat 1723-1724 wzniesionych przez Jai Singha, maharadżę z Dżajpuru. Oglądamy jeszcze Bramę Indii, grobowiec Gandhi, aby w końcu... ponownie trafić (bo to "po drodze") do ruin meczetu Kuwwat w południowej części miasta. Tym razem mamy więcej wolnego czasu, i na spokojnie uzupełniamy fotograficzne ujęcia wczesnośredniowiecznych zabytków o ozdobny minaret Qutb oraz żelazną kolumnę króla Aśioki, która nie zardzewiała do tej pory!
Na lunch zatrzymujemy się w znanej już nam sprzed tygodnia restauracji Gulati. Wybór dań jest ogromny, każdy z nas już posiada swoje preferencje, stół zapełnia się więc kolorowym zestawem egzotycznie pachnących i rewelacyjnie prezentujących się posiłków, podanych w miskach, dzbanach, kotłach, glinianych wazonach... jak kto woli.
Jeden z obiektów w Jantar Mantar, Delhi
Ostatnie dwie godziny naszego pobytu w Indiach spędzamy na popularnym bazarze wzdłuż bulwaru Janpath. Oglądamy bogato zaopatrzone stragany ciągnące się blisko kilometr od hotelu Janpath. Można tu kupić biżuterię, buty, ubrania, bieliznę, rzeźby w metalu i w drewnie, tybetańskie malowidła... słowem wszystko, czego oczekuje spragniony egzotycznych pamiątek turysta.
O godzinie 8 wieczorem odjeżdżamy z Janpath, po 40 minutach wygodnej jazdy, już bez ulicznych korków, jesteśmy na lotnisku imienia Indiry Gandhi w New Delhi. American Airlines posiada swoje własne stanowisko odprawy biletowo-paszportowej, przez co czujemy się już jak u siebie w domu. Sprawna odprawa, na obszernej hali, pośród bogato zaopatrzonych sklepów wolnocłowych, oczekujemy na odlot. Zanim jednak wejdziemy do samolotu musimy jeszcze przejść przez dwie, trwające "wieki całe", dokładne rewizje, wszystko - oczywiście - dzieje się dla naszego bezpieczeństwa.
W New Delhi
Ciągle nie mogę pojąć, dlaczego Amerykańska Federacja Lotnictwa Cywilnego FAA zakwalifikowała New Delhi jako jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk świata. Absurdalność takiego ostrzeżenia nie wytrzymuje starcia z rzeczywistością; tutaj jest znacznie dokładniejsza kontrola graniczna niż np. w Chicago. Pewnie znowu chodzi o brudną politykę!
Startujemy zgodnie z planem, punktualnie o godzinie 0:45 po północy. Czeka nas duża niespodzianka, zwłaszcza dla zagorzałych podróżników. Tym razem kapitan samolotu planuje powrót ponad Biegunem Północnym – co za frajda! Począwszy od wlotu na terytorium zachodniej Syberii śledzimy dokładnie trajektorię na pokładowych ekranach. Podniecenie sięga szczytu, kiedy od bieguna dzieli nas odległość rzędu sławetnego „rzutu beretem”. Szkoda tylko, że na pokładzie nie mamy szampana ani okolicznościowych dyplomów.
Ruiny starego meczetu
O godzinie 22:45 chicagowskiego czasu, na wysokości 10 668 metrów (35 tys. stóp) nad poziomem Oceanu Arktycznego, 6 godzin i 30 minut przed lądowaniem, przy zewnętrznej temperaturze minus 65 stopni Celsjusza, wznieśliśmy mimo wszystko uroczysty toast! Wtedy bowiem znajdowaliśmy się niemal dokładnie ponad Biegunem Północnym Matki Ziemi! Czerwone, wytrawne wino Cabernet Sauvignon smakowało jak nigdy dotąd.
Tutaj musi nastąpić pewne wyjaśnienie: wylecieliśmy z Delhi w sobotę, przylecimy do Chicago też w sobotę, ale z racji kulistości Ziemi i lotu ponad biegunem dane nam było przeżyć piątek dwukrotnie. Na biegunach spotykają się wszystkie strefy czasowe ziemskiego globu, czas lokalny praktycznie nie istnieje, na zasadzie umowy zależy on bowiem od odniesienia względem miejsca na planecie skąd wyjechaliśmy lub dokąd przylecimy. Mało tego, na biegunie nie ma kierunków świata! Wschód jest wszędzie, zachód też, a kierunek północny - tak naprawdę - jako zenit pozostaje kosmicznie precyzyjnie dokładnie ponad nami, w stronę Gwiazdy Polarnej. Lot ponad biegunem to nieprawdopodobne przeżycie zarówno geograficzne, jak i matematyczno-filozoficzne.
Płomień na grobie Gandhi
Spozieram za okno; z obu stron dominuje czerń arktycznej nocy, szukam zorzy polarnej. Gdyby się pojawiła, jaśniałaby szmaragdową wstęgą dookoła nas, jak świetlista aureola. Ale widać aktywność słońca w ostatnich dniach była niewielka. Rozmawiam z pilotem na temat nawigacji. Jakim cudem prowadzi nas bezbłędnie w stronę Chicago, skoro kompasy tracą orientację począwszy od 82 stopnia szerokości geograficznej? Okazuje się, że stosuje system siatek wymyślonych w latach 20.tych przez alaskańskiego pilota Eielsona, specjalizującego się w lotach do Arktyki. A obecnie mamy dodatkowo do dyspozycji jeszcze GPS!
Slumsy w Delhi
Przed nami nadal pozostaje kilka długich godzin lotu ponad arktyczną Kanadą; Wyspami Królowej Elżbiety, Ziemią Baffina i Zatoką Hudsona. Układamy się więc ponownie do zasłużonego snu. Na zewnątrz przez cały czas panuje mrok, wskutek czego Jego Wysokość Morfeusz bez trudu obejmuje nas swoimi opiekuńczymi dłońmi. Wschód słońca zobaczymy dopiero na chicagowskim lotnisku O’Hare, kończąc - niestety - naszą azjatycką podróż. Powrotny lot ponad Biegunem Północnym z Delhi do Chicago trwał rekordowe dla mnie 15 godzin i 40 minut.
Tekst i zdjęcia: Andrzej Kulka