Czy jest ktoś, kto nie ma żadnych problemów, wiedzie życie spełnione, szczęśliwe, dalekie od jakiegokolwiek smutku i cierpienia? Raczej należy wątpić w taką możliwość. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że ktoś kiedyś zerwał feralne jabłko nie z tego drzewa, z którego powinien był i teraz musimy ponosić wszyscy konsekwencje tego pozornie banalnego, a przecież brzemiennego w skutki wydarzenia. Jedno jabłko i tyle zamieszania!
Żeby jakoś to zamieszanie ułagodzić i móc prowadzić życie bez nieustannego poczucia winy, które rozlało się szeroko na wszystkich tych, którzy z owym sadem wspólnego nigdy nic nie mieli – trzeba udać się w drogę, bo jak wiadomo z siedzenia w miejscu niewiele wynika:
„Choć dysponujemy myślami proroków i pomocą łaski, wędrówkę trzeba odbyć samemu. Żaden nauczyciel nie weźmie nas na plecy i nie zaniesie do celu. Nie ma z góry ustalonych formuł. Rytuały są jedynie pomocami naukowymi, a nie nauką samą w sobie. Możemy spożywać wyłącznie zdrową żywność, odmawiać przed śniadaniem pięć zdrowasiek, modlić się twarzą zwróconą na wschód albo na zachód, chodzić w niedzielę do kościoła, lecz to nie przywiedzie nas do celu wędrówki. Nie ma takich słów ani nauk, które zdejmą z wędrującego drogą rozwoju duchowego konieczność wypracowania własnych sposobów, wysiłek i lęk odnajdywania własnych ścieżek w jego konkretnym przypadku […]” (Droga rzadziej wędrowana, s. 355/356)
Czy jednak rzeczywiście musimy się ruszyć z miejsca? Czy nie można by tej drogi odbyć siedząc? Czy koniecznie musimy się udać w drogę rzadziej przemierzaną, by spotkało nas to, co różne i ci, którzy są różni? Czy w istocie przemieszczanie się z jednego miejsca w drugie jest warunkiem koniecznym sensowności owego wędrowania w poszukiwania odpowiedzi na pytanie, dlaczego zerwanie owego nieszczęsnego (a może przeciwnie – szczęsnego) jabłka ma tak drastyczne i pokomplikowane implikacje. Dlaczego się nie udało załatwić tej sprawy inaczej i musimy wszyscy płakać na tym łez padole. Oczywiście owy płacz i owo zgrzytanie nie każdego musi dopaść w równej mierze, ale jakoś w końcu każdy musi owych nieprzyjemności doświadczyć.
Wracając do nurtującego pytania: iść czy siedzieć, żeby się dowiedzieć? – warto zajrzeć do paru książek niezwykłego nauczyciela, mnicha i myśliciela Ajahna Brahma. Za tym buddyjskim nazwiskiem kryje się Brytyjczyk, absolwent uniwersytetu w Cambridge, który święcenia kapłańskie uzyskał w Bangkoku. Niezwykły talent do prostego ujmowania rzeczy pokręconych sprawia, że słucha się go i czyta jasno, w zachwyceniu.
„W naturze człowieka leży, by w obliczu jakichkolwiek trudności, czy to zwykłej stłuczki na drodze czy prawdziwego kryzysu, brać nogi za pas. Wolimy nie skupiać się na powstałych problemach, a zanurzyć się w świat fantazji, np. oglądając filmy, surfując po Internecie, czytając, czatując czy spacerując. Dlaczego w takich momentach próbujemy się zdystansować? W jakim celu wkraczamy w świat wyobraźni? I najważniejsze – dlaczego jest to droga donikąd?” - czytamy w jego „Buddyjskiej sztuce znikania, czyli jak wznieść się ponad problemy”.
Buddyzm ma to do siebie, że skazuje nas na samych siebie i to bez względu na to, czy udajemy się w naszą wędrówkę przemierzając rzeczywiste odległości, czy tylko siedząc i oddając się medytacji. Buddyzm skazuje nas na wolność i pozbawia komfortu życia według ustalonych wzorów, przykazań i nakazań.
Do tego wszystkiego, nie obwijając w bawełnę, mówi nadzwyczajnie wyraźnie, że nikt tego wędrowania za nas nie wykona i nikt nam go nie będzie regulował. Możemy dostać pewne wskazówki, ale one nie są obowiązujące. Nie musimy ich przestrzegać.
Jest to jedna z fundamentalnych różnic w porównaniu z innymi ścieżkami, które możemy wybrać w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie:
- jeśli już owo feralne jabłko, to dlaczego i na ile?
Fantastycznie zestawia owe różnice w charakterze wspomnianych ścieżek wyboru ten cytat:
„Kościół Katolicki ma autorytet, obietnicę daną przez samego Jezusa, że nie będzie błądził i głosił błędnej nauki w sprawach wiary i moralności. W buddyzmie nikt nie zgłasza takiego stanowiska. Każde indywidualne podejście do tej drogi, każda „szkoła” jest, wydaje się, równie dobra. Co więcej, nawet sama osoba Buddy jest historycznie niepewna. Nie jest do końca wiadome, czy nauka Buddy nie powstawała na przestrzeni wieków, od więcej niż jednej osoby. Samo słowo „budda” znaczy po prostu „oświecony”, czy też „przebudzony”. Tytuł taki miał przybrać Siddhārtha Gautama, książę jednego z państw-miast w północnych Indiach, na granicy z Nepalem. Budda więc to nie jest imię własne, ale tytuł i każdy wyznawca tej „religii” może zostać buddą przez małe „b”. Napisałem „religii” w cudzysłowie, bo też nie wiadomo, czy można nazwać religią system wierzeń mówiący, że nie ma Boga. Budda nigdy nie twierdził, że nim jest i buddyzm wyklucza istnienie Boga, czy bożków”. (za: www.katolik.us)
To skazanie na wolność powoduje, że musimy wziąć odpowiedzialność za swoje działania we własne ręce, stanąć na własnych nogach i do tego jeszcze ruszyć swoją głową. To bardzo dużo jak na przeciętnego człowieka, ale od czego są nauczyciele, myśliciele, mędrcy i filozofowie? W końcu do czegoś mogą się na przydać, a to „przydanie”, czy raczej ta użyteczność wynika z prostego faktu, że im udało się dotrzeć dalej niż nam w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie:
- dlaczego zerwanie jednego jabłka skazało nas na cierpienie, a jeśli już tak jest, to jak tego cierpienia unikać, albo jak je minimalizować?
Jedna z odpowiedzi tkwi w pojęciu wyboru. Ponieważ jesteśmy skazani w buddyzmie na wolność, to musimy się zmagać z odpowiedzialnością za podejmowane decyzje i nikt inny za nas tej odpowiedzialności nie weźmie, ani z nas jej nie zdejmie. Musimy ją nosić i znosić – jednym słowem ból istnienia i to wszystko przez jedno jabłko!
Kontynuacja za tydzień.
Zbyszek Kruczalak