11 listopada minęła kolejna rocznica zakończenia I wojny światowej w 1918 roku. Konflikt ten wybuchł w Europie i to tamtejsze mocarstwa przez cztery lata wykrwawiały się w morderczych walkach w okopach. O końcu rzezi w istotny sposób zadecydowało jednak włączenie się do wojny mocarstwa zza Atlantyku.
Wielka Wojna, jak nazywa się ją na Zachodzie Europy, wybuchła na przełomie lipca i sierpnia 1914 roku. Jej bezpośrednia przyczyna pozornie nie zapowiadała tak dużych konsekwencji – 28 czerwca w bośniackim Sarajewie młody serbski nacjonalista zabił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, następcę trony Austro-Węgier. Jednak nawarstwiające się napięcia międzynarodowe, ambicje mocarstw i społeczne poparcie dla wojny doprowadziły do tego, że w ciągu miesiąca w Europie rozgorzał konflikt na pełną skalę. Naprzeciw siebie stanęły tzw. państwa centralne (Niemcy i Austro-Węgry) i Ententa (Rosja, Francja, Wielka Brytania). Po szybkich działaniach pierwszych tygodni wojny jesienią 1914 roku utknęła ona w okopach i nic nie zapowiadało, by szybko miała się skończyć. Obydwa bloki walczących państw okazały się zbyt silne, by dać się pokonać, i zbyt słabe, by odnieść zwycięstwo.
Wojna szybko przerodziła się w konflikt światowy – mocarstwa europejskie miały swoje kolonie w Afryce i Azji, po stronie Ententy do działań zbrojnych dołączyła Japonia, a państwa centralne wsparła Turcja. Jedyne mocarstwo pozaeuropejskie – Stany Zjednoczone – zachowało jednak neutralność wobec konfliktu. Przyczyny tego były dwojakie. Po pierwsze, politykę zagraniczną USA od XIX wieku określała tak zwana „Doktryna Monroe”. Zakładała ona, że Waszyngton nie angażuje się w politykę europejską, jednocześnie zaś państwa Starego Kontynentu nie mogą rościć sobie prawa do aktywności i budowania swojej strefy wpływów w obydwu Amerykach. Takie podejście do polityki zagranicznej leżało u podstaw amerykańskiego izolacjonizmu, czyli niechęci do angażowania się w sprawy międzynarodowe.
Druga z przyczyn była o wiele bardziej prozaiczna – w Stanach Zjednoczonych istniała wówczas ogromna populacja obywateli, którzy pochodzili z Niemiec. W wielu stanach grupy ludności niemieckojęzycznej były bardzo liczne, zdarzały się nawet czasopisma wychodzące w tym języku. Tak silna grupa interesu, sympatyzująca w naturalny sposób z Cesarstwem Niemieckim, w demokratycznym społeczeństwie nie mogła być ignorowana. Ostatecznie prezydent Woodrow Wilson i Kongres opowiedzieli się za neutralnością i niewspieraniem swojego politycznego partnera – Wielkiej Brytanii.
Stosunek Stanów Zjednoczonych do wojny powoli się jednak zmieniał. Bardzo ważnym wydarzeniem było zatopienie luksusowego transatlantyku RMS „Lusitania” 7 maja 1915 roku. Wydarzenie to było naturalnym skutkiem prowadzonej przez Niemców wojny podwodnej z Wielką Brytanią – flota cesarska za wszelką cenę chciała zablokować okrętom handlowym dostęp do Wysp Brytyjskich, by osłabić tamtejszą gospodarkę. „Lusitania” była okrętem brytyjskim, jednak na jej pokładzie znajdowali się też obywatele amerykańscy. Atak na bezbronny cywilny statek pasażerski wywołał w USA szok i oburzenie na Niemców. Szybko zresztą zaczęły pojawiać się teorie spiskowe, że winę za zatopienie okrętu ponoszą Amerykanie i Brytyjczycy, dążący do wplątania Stanów w wojnę.
Ostatecznym impulsem okazała się tzw. telegram Arthura Zimmermana, ministra spraw zagranicznych Niemiec, wysłany do ambasadora niemieckiego w Meksyku 16 stycznia 1917 roku. Pojawiła się w nim propozycja sojuszu meksykańsko-niemieckiego, który miałby dojść do skutku w razie przystąpienia USA do wojny. Niemiecki dyplomata snuł w nim wizję odzyskania przez Meksykanów utraconych w XIX wieku Arizony, Teksasu i Nowego Meksyku. Brytyjczycy odszyfrowali tę depeszę – była ona przekazana podwodnym transatlantyckim kablem telegraficznym – jednak dopiero w marcu przekazali jej treść Amerykanom. Wywołało to oburzenie tamtejszej opinii publicznej, w wyniku czego Stany Zjednoczone dołączyły do Wielkiej Brytanii i Francji w wojnie z Niemcami.
USA nie dysponowało wówczas silnymi wojskami lądowymi, minęło więc sporo czasu zanim udało się je sformować oraz wysłać do Europy. Do walki oddziały te weszły dopiero w październiku 1917 roku, jednak ich pojawienie się znacząco wpłynęło na przebieg wojny. Dwie armie amerykańskie, na czele których stał generał John Pershing, liczyły tysiące świeżych rekrutów, których pojawienie się na froncie wzmocniło wykrwawionych Francuzów i Anglików. Amerykanie odegrali kluczową rolę w ostatnich ofensywach na froncie zachodnim w II połowie 1918 roku, które przyczyniły się do klęski Niemiec. Wśród młodych oficerów, którzy walczyli wówczas we Francji, znaleźli się tak zasłużeni w kolejnej wojnie dowódcy jak Douglas MacArthur czy George Patton.
Udział Stanów Zjednoczonych w ostatniej fazie I wojny światowej dawał im ogromny prestiż i wpływ na politykę międzynarodową. Gdy „stare mocarstwa” wykrwawiały się w okopach, państwa zza Atlantyku stawało się „rozgrywającym”. Dobrze wykorzystał to prezydent Wilson, który snuł wizję ustanowienia nowego, liberalnego ładu międzynarodowego, na którego czele miała stać Liga Narodów. Amerykański przywódca zaangażował się w rozmowy pokojowe, biorąc w 1919 roku udział w konferencji wersalskiej. Wkrótce jednak Amerykanie wrócili do polityki izolacjonizmu. Palmę pierwszeństwa w stosunkach międzynarodowych przejęli, już na stałe, dopiero w czasie II wojny światowej.
Tomasz Leszkowicz