Minęły dwa lata od wybuchu pełnoskalowej wojny ukraińsko-rosyjskiej. Trudno nie myśleć o tym, co dzieje się nad Dnieprem i Dońcem, trudno też nie zastanawiać się, co przyniesie Ukraińcom przyszłość. Historia magistra vitae est – historia jest nauczycielką życia i podsuwa nam scenariusze dalszego przebiegu wypadków, nie daje jednak pewności, który z nich może być zrealizowany.
Jedno jest wiadome: nie udało się Rosjanom to, co wychodziło ich radzieckim przodkom w latach II wojny światowej i powojennego porządku jałtańskiego. W czerwcu 1940 r. bez problemu, naciskiem politycznym i odpowiednio przygotowaną agenturą, zajęli państwa bałtyckie: Litwę, Łotwę i Estonię. Niewielkie państwa narodowe, które swoje istnienie zawdzięczały klęsce Rosji w I wojnie światowej, nie mogły się skutecznie obronić. Podobnie zresztą jak Węgrzy i Czesi w październiku/listopadzie 1956 r. i sierpniu 1968 r. Państwa satelickie Związku Radzieckiego próbowały wtedy osiągnąć jakąś dozę zmian własnego systemu politycznego i zerwać (albo chociaż zmodyfikować) zależność od Moskwy. Węgrzy zrobili o jeden krok za dużo – premier Imre Nagy ogłosił wyjście swojego państwa z Układu Warszawskiego i neutralność. W przypadku Czechosłowacji Breżniew działał profilaktycznie, nie chcąc doprowadzić do tego, by demokratyzacja praskiej wiosny poszła za daleko. Na Węgrzech armia stawiła opór wkraczającym interwentom, w przypadku Czechów i Słowaków wojsko opowiedziało się po stronie twardogłowych, opór stawiało tylko społeczeństwo.
Można domniemywać, że Władymir Władymirowicz myślał, że w lutym 2022 r. sytuacja potoczy się podobnie – czołgi i rakiety rosyjskie wywołają taki strach, a poplecznicy i agenci wewnątrz ukraińskiego państwa zdobędą przewagę, która pozwoli obalić legalne władze. W takich okolicznościach wojska najeźdźców miały być oczekiwanymi, a być może i dobrze widzianymi wyzwolicielami Ukrainy spod jarzma „faszystowskiej dyktatury”. Trudno powiedzieć, czy Putin wierzył, że jego sołdatów kobiety i dziatki będą witać przy drogach kwiatami i uśmiechami, niczym Niemcy Wehrmacht w marcu i wrześniu 1938 r. w Austrii i Kraju Sudeckim.
Jego czujność na pewno uśpiło to, co wydarzyło się w 2014 r., kiedy Ukraińcy w czasie Rewolucji Godności praktycznie nie bronili się na Krymie, zajmowanym przez „zielone ludziki”. Państwo było wtedy jednak jeszcze w początkowej fazie transformacji z poradzieckiego bałaganu i korupcji (trwa ona cały czas, choć jest już na innym etapie). Oficerowie i żołnierze porzucali stanowiska albo wprost przechodzili na drugą stronę, wiedzieli też, że nie mają szans z dobrze wyposażonymi i zmotywowanymi Rosjanami. Osiem lat później do czegoś takiego (a na pewno na szeroką skalę), nie doszło.
Morale i determinacja walczących mają kluczowe znaczenie w wojnach mniejszych państw z mocarstwami. Najlepszym przykładem była wojna polsko-rosyjska z 1831 r., będąca częścią tego, co znamy jako powstanie listopadowe. Po formalnym pozbawieniu cara Mikołaja I tytułu króla polskiego, przeciwko sobie stanęły dwa państwa i dwie armie. Co ciekawe, Wojsko Polskie, choć nie liczniejsze od chorych na cholerę Rosjan, nie było wcale od nich słabsze. Jego kadrę stanowili starzy oficerowie z czasów napoleońskich, którzy przeszli przez różne pola bitew, w tym z Rosjanami w 1812 r. Armia była dobrze wyćwiczona, gdyż jej wódz naczelny, brat cara wielki książę Konstanty, był fanatykiem musztry i manewrów – podobno, widząc z drugiej strony maszerujące do ataku kolumny polskich grenadierów, był zachwycony ich równym i odważnym krokiem. Problem był inny: starzy generałowie, tacy jak Chłopicki, Skrzynecki, Krukowiecki czy Rybiński – zasłużeni napoleończycy i dobrzy żołnierze – nie chcieli walczyć z Rosją, trochę się jej bojąc, trochę licząc na możliwość dobrego kompromisu. Armia miała więc siłę, nie miała zaś ducha.
Nie spełnił się sen Putina o – wyczekiwanej przez każdego dyktatora – małej, szybkiej i zwycięskiej wojence, którą można będzie przedstawić jako triumf wodza. Co gorsza, spełnił się scenariusz z połowy dziewiętnastego wieku, gdy Rosja zaatakowała Turcję. „Chory człowiek Europy” – bo tak nazywano państwo osmańskie – wydawał się prostym łupem. Niestety, w ochronie równowagi europejskiej, na pomoc przyszły im Wielka Brytania, Francja i Piemont. Wojna krymska ujawniła niemoc państwa carskiego, choć przy okazji stworzyła mitologię broniącego się przed zachodem imperium (przy aneksji Krymu wachlowano nią na zmianę z epizodami Wielkiej Wojny Ojczyźnianej). Niewątpliwie, gdyby nie wsparcie euroatlantyckiego Zachodu, Ukraina nie radziłaby sobie tak dobrze od dwóch lat.
Dziś analitycy, pesymistyczni po krachu letniej ofensywy na Zaporożu, snują wizję nowego zakończenia konfliktu: wariant fiński. Wojna zimowa ze Związkiem Radzieckim między 1939 a 1940 r. okazała się katastrofą dla Stalina. Armia Czerwona – rozlazła, ślepa i głupia – poniosła wiele kompromitujących porażek, atakując zimą dobrze przygotowane pozycje walecznych Finów. Dyktator z Kremla chciał podporządkować sobie całe sąsiednie państwo, jednak mu się to kompletnie nie udało. Finlandia utraciła część pogranicznych terytoriów, ale obroniła swoją niepodległość, którą po 1945 r., sprytnie manewrując i dogadując się z Moskwą, utrzymała.
Trudno jest być prorokiem. Jak zwrócił uwagę Karol Marks, historia powtarza się jako farsa. Warto jednak trzymać kciuki za Ukraińców, bo gdyby nie ich odwaga i krew, Władymir Putin szykowałby się już do kolejnej wojny, tym razem z NATO.
Tomasz Leszkowicz