Podobno Ameryka znowu stać ma się wielka i odzyskać utraconą pozycję na arenie międzynarodowej. Nie moją rolą jest zastanawiać się, jak jest i jak być powinno. Warto jednak przypomnieć sobie, jak było i o co chodzi z mocarstwowością Stanów Zjednoczonych.
Historia ludzkości to z jakiegoś punktu widzenia historia imperiów. Już od starożytności pewne państwa rozrastały się bardziej niż sąsiednie, podbijały inne ludy i stawały się potęgą decydującą o losach danej części świata. Takimi imperiami była Persja, która podbiła kolebki cywilizacji w Mezopotamii i Egipcie, Macedonia Aleksandra Wielkiego, która rozpadła się po jego śmierci, oraz Rzym tworzący jedno z najbardziej stabilnych imperiów w dziejach. Jego historia to zresztą wzorzec: powstało ono w wyniku podbojów i użycia brutalnej siły, zrosło się jednak bardzo skutecznie nie tylko przez strach. Podbite przez Rzymian ludy podporządkowywały się „wiecznemu miastu”, wzorowały się na nim, w jakimś zakresie rządziły się same. Co więcej, same dawały dużo imperium – nieprzypadkowo Rzym wchłonął grecką kulturę, bliskowschodnią religijność czy barbarzyńskie wojska. Podobne imperia, oparte na podboju i współpracy, powstawały także później: tworzyli je Bizantyjczycy, Karol Wielki, Arabowie, Mongołowie, Turcy Osmańscy. Od epoki nowożytnej wyznacznikiem imperialności było posiadanie kolonii: albo zamorskich, jak Hiszpanie, Portugalczycy, Francuzi czy Anglicy, albo pogranicznych, jak Rosjanie, którzy jak kolonię traktowali Syberię. Myśl o imperium towarzyszyła też Hitlerowi, który próbował tworzyć swój nowy ład europejski i Tysiącletnią Rzeszę, jak i Stalinowi, łączącemu komunistyczną ideologię ze starym carskim imperializmem i chęcią kontroli nad jak największą częścią świata.
Gdzie w tym miejsce na USA? Otóż właśnie – historia niepodległego państwa w Ameryce Północnej, narodzonego w wyniku buntu 13 kolonii przeciwko imperium brytyjskiemu, była od zawsze antyimperialna. Ojcowie założyciele, przyjmując jako ideologię państwową oświeceniowy liberalizm, walczyli z tyranią przede wszystkim rozumianą jako zewnętrzna siła, która próbuje podporządkować sobie wolnych ludzi. Stąd m.in. wspieranie innych antykolonialnych ruchów. Jednym z najważniejszych narzędzi była w tym wypadku tzw. doktryna Monroe z 1823 r., będąca oficjalnym stanowiskiem polityki zagranicznej Waszyngtonu – zakładała, że w obydwu Amerykach nie może być przywrócona kolonizacja, a imperia europejskie nie mają mieszać się do spraw amerykańskich. Zresztą podobnie postępowano po II wojnie światowej, gdy rozpadały się imperia brytyjskie i francuskie: alternatywą dla rewolucyjnych wpływów Sowietów miało być wsparcie USA, które chciały likwidować, a nie konserwować kolonializm.
Do I wojny światowej Stany Zjednoczone stały się potęgą gospodarczą, która nie odgrywała aż takiej roli w polityce międzynarodowej – przyczyną był izolacjonizm, czyli niechęć do mieszania się w sprawy na innych kontynentów, zwłaszcza w Europie. Włączenie się Ameryki do Wielkiej Wojny chwilowo przełamało ten trend, amerykańskie wojska odegrały kluczową rolę w zmianie sytuacji na froncie zachodnim, a prezydent Woodrow Wilson próbował zaprojektować nowy, sprawiedliwy ład wokół Ligi Narodów. Zwyciężył jednak znów izolacjonizm i Ameryka wycofała się z aktywnej roli międzynarodowej. Dopiero dołączenie do II wojny światowej przyniosło trwałą zmianę: potęga gospodarcza i potencjał militarny USA przyczyniły się do pokonania Trzeciej Rzeszy oraz Japonii, które próbowały wywrócić stolik polityki światowej. To właśnie na Ameryce musiały oprzeć się słabnące mocarstwa-imperia jak Francja i Wielka Brytania, to USA stało się głównym rywalem nowego supermocarstwa, czyli Związku Radzieckiego.
Po 1945 r. Stany Zjednoczone dzięki sile ekonomicznej i politycznej oraz bombie atomowej stały się jednym z dwóch głównych biegunów świata. To wokół amerykańskiej flagi zaczęły gromadzić się siły demokratyczne i wolnościowe, czyli szeroko rozumiany Zachód, będący alternatywą wobec komunistyczno-dyktatorskiego Wschodu. To amerykański Plan Marshalla przyczynił się do odbudowy europejskiej gospodarki, a NATO, w którym USA grało główne skrzypce, okazało się jednym z najsilniejszych sojuszów w dziejach. Zwycięstwo w zimnej wojnie potwierdziło światową rolę Stanów, ale jako supermocarstwa specyficznego: demokratycznego, stojącego na straży praw człowieka i ładu międzynarodowego, wolnego od imperializmu i zaborczości. Ta „miękkość” stanowiła siłę, ale i odpowiedzialność Waszyngtonu w ostatnich dekadach.
Pamiętajmy jednak, że mocarstwowość USA ma też swoją drugą, mniej ładną stronę. Jankesi strzegli Ameryki Południowej przed Europejczykami, sami jednak prowadzili tam eksploatacyjną politykę, głównie ekonomiczną – plantatorzy, właściciele kopalń, bankierzy czy korporacje to główny czarny charakter latynoskiej niesprawiedliwości i buntu, zwłaszcza gdy wsparciem służyła im piechota morska albo CIA. Zimna wojna, toczona w imię „obrony demokracji”, często sprowadzała się do popierania brzydkich dyktatorów w imię tego, by byli „nasi”. Nawet współczesne interwencje militarne, takie jak iracka, mają posmak „brudnych interesów”, wywołanych zachłannością. Dla sporej części narodów świata USA to nie tylko wolność i bogactwo, ale także symbol niesprawiedliwości i brutalności, na czym grają wrogowie Stanów, tacy jak Chińczycy, Rosjanie czy dżihadyści.
Jak widać, bycie mocarstwem to skomplikowane wyzwanie – a proste recepty nie zawsze są skuteczne.
Tomasz Leszkowicz