Żyjemy w niespokojnych czasach, w których wielkie mocarstwa muszą na nowo zbudować swoją pozycję. Co powinno zrobić USA, by stać się „great again”?
Przekonanie o „złotej epoce” jest powszechnym elementem wyobrażeń politycznych i społecznych od najdawniejszych czasów. „Kiedyś było lepiej” to nie tylko narzekanie, ale także postawa względem otaczającego świata, charakterystyczna zwłaszcza dla konserwatystów. Niektórzy żartują, że w egipskich piramidach znaleziono zapisane hieroglifami narzekanie na „dzisiejszą młodzież”, która nie jest taka jak dawniej.
Powrót do „starych dobrych czasów” może też dotyczyć państw. Doskonałym przykładem są tu Węgry, które w średniowieczu były silnym królestwem, potem przeżyły upadek, w XIX wieku jednak odbudowały swoją potęgę, w unii z Austrią rządząc znaczną częścią Europy Środkowej. Potem jednak, w wyniku pierwszej wojny światowej, Królestwo Madziarów zostało okrojone z większości ziem, zostawiając Węgrów z poczuciem wielkiej krzywdy. Widać to do dzisiaj w bardzo popularnym nad Dunajem wizerunkiem mapy Królestwa Węgier sprzed wielkiej klęski, obejmującego również Słowację, Chorwację, sporą część Rumunii i kawałek Serbii.
Przykład Węgier to przykład melancholii za przeszłością spowodowanej klęską i utratą znacznej części terytoriów (i rodaków, którzy je zamieszkiwali). Czy jednak podobnych losów doświadczyła Ameryka, zjednoczona pod hasłem odtworzenia dawnej potęgi? Przecież w ciągu ostatniego wieku nie przeżyła ona takiej klęski jak ta węgierska, rosyjska (upadek Związku Radzieckiego i „czerwonego imperium”) czy polska (utrata Kresów Wschodnich i pół wieku zniewolenia).
Była tylko jedna (podwójna) trauma, która pogorszyła ogólne samozadowolenie Amerykanów. Chodzi tu oczywiście o trudne czasy przełomu lat 60. i 70. – z jednej strony klęska (bardziej moralna, niż militarna) w Wietnamie, z drugiej kryzys gospodarczy i zachwianie dotychczasowego modelu wzrostu. Tylko, że właśnie z tej traumy wyrósł Ronald Reagan, jeden z najwybitniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych w historii, który odważną polityką międzynarodową i konfrontacją z ZSRR nadrobił straty z Azji Południowo-Wschodniej, a neoliberalnymi reformami dał nową moc gospodarce (zresztą dopiero dziś widzimy, że nie było to wcale idealne rozwiązanie). Nie przypadkowo symbolem lat 80. jest John Rambo – komandos, który z okrzykiem wściekłości i karabinem maszynowym pokonuje swoją traumę, wraca do Wietnamu i robi to, co do niego należy.
Historia Stanów Zjednoczonych to jednak głównie opowieść o wzroście gospodarczym i politycznym. Ale przecież był to proces długi i skomplikowany. Na pewno Stany Zjednoczone, te trzynaście zbuntowanych kolonii, nie były mocarstwem w końcówce XVIII wieku, tuż po zakończeniu wojny o niepodległość. Warto zresztą pamiętać, że trzy dekady po pokonaniu Wielkiej Brytanii te same „czerwone kurtki” zadały Amerykanom dotkliwe straty w nowej wojnie, czego symbolem jest spalenie nowopowstałego Waszyngtonu. Potem zaś przez cały XIX wiek Ameryka skupiona była na sobie – rozwoju gospodarczym i zagospodarowywaniu terenów na Zachodzie, a więc realizowaniu swoistego „świętego przeznaczenia”.
W 1823 roku prezydent James Monroe ogłosił swoją słynną doktrynę w polityce zagranicznej. Tak zwana doktryna Monroe'a, faktycznie stworzona przez sekretarza stanu Johna Quincy'ego Adamsa, zakładała, że USA nie będzie mieszać się do polityki europejskiej, jednocześnie zaś nie dopuści, by mocarstwa ze Starego Kontynentu mieszały się do spraw amerykańskich. Wybrano więc swoisty izolacjonizm, pozycję groźnego i tajemniczego sąsiada, który trzyma się raczej na uboczu. I stąd koncert mocarstw stanowiły w tych czasach Wielka Brytania, Francja, Niemcy czy Rosja, nie zaś Stany Zjednoczone.
USA pojawiło się na scenie wielkiej polityki tak naprawdę w początku XX wieku. Najpierw dzięki zdecydowanej postawie silnego polityka, jakim był prezydent Theodore Roosevelt. Potem – poprzez zaangażowanie się w pierwszą wojnę światową. To przecież pojawienie się żołnierzy US Army we Francji zadecydowało o tym, że impas na froncie zachodnim i wzajemne wykrwawianie się Niemców, Francuzów i Brytyjczyków się skończyły. To prezydent Woodrow Wilson był główną postacią konferencji pokojowej w Wersalu. To on chciał stworzyć nowy powojenny ład światowy.
Okazało się jednak, że nie chcą tego Amerykanie, który wkrótce po zakończeniu wojny postanowili wrócić do izolacjonizmu, i to w radykalnej formie – większą uwagę przykładając do gospodarki (Wielki Kryzys i New Deal) czy spraw społecznych (prohibicja) niż do spraw międzynarodowych, takich jak dojście Hitlera do władzy. Ostatecznie jednak okazało się, że Stany znowu są potrzebne – bez zaangażowania się Franklina Delano Roosevelta w II wojnę światową konflikt ten mógłby potoczyć się zupełnie inaczej. Wyobraźmy sobie, że USA walczy tylko z Japonią, zostawiając Europę na drugim planie. Nie ma dostaw amerykańskich do Wielkiej Brytanii i ZSRR, które uratowały tamtejsze gospodarki. Nie ma żołnierzy z białą gwiazdą na hełmach, czołgów i samolotów, które szły przez Włochy i Francję na Niemcy.
Stany Zjednoczone do 1945 roku były mocarstwem, chociaż uśpionym, którego potencjału nie było do końca widać. Pokonanie Niemiec, a potem odsunięcie od wpływów Wielkiej Brytanii i Francji sprawiło, że USA stało się drugim supermocarstwem. Do dzisiaj zajmuje tę pozycję. Czy jest więc na to skazane? A może nie można bez tego mówić o wielkości Ameryki?
Tomasz Leszkowicz