Powstanie styczniowe to jedno z najbardziej krytykowanych wydarzeń w historii Polski – emocje z nim związane porównywalne mogą być jedynie ze sporem o sens powstania warszawskiego. Obydwa wydarzenia są do siebie zresztą podobne, przyniosły też podobne skutki, zarówno materialne, jak i mentalne.
„Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni” – brzmi jedna z najbardziej znanych fraz piosenki kojarzonej z powstaniem styczniowym, niewątpliwie pesymistyczna i pokazująca nieprzygotowanie i lekceważenie sytuacji. Chociaż ta sama piosenka, znana jako „W krwawem polu”, niesie też bardziej optymistyczny i dumny refren: „Niechaj Polska zna, jakich synów ma!”. Znowu, to właśnie pokazuje, jak ważnym tematem okazują się wydarzenia sprzed 160 lat, skoro można patrzeć na nie z tak różnych perspektyw.
Powstanie, które wybuchło w nocy z 22 na 23 stycznia 1863 roku, było wynikiem napiętego konfliktu politycznego w Królestwie Kongresowym, czyli części zaboru rosyjskiego formalnie posiadającej pewne cechy autonomii. Oczekiwania narodowe starły się z oporem carskich urzędników, którzy kilka lat wcześniej poszli na ustępstwa w pewnych sprawach ważnych dla Polaków. Pokolenie młodych romantyków, którzy widzieli w bojowym zrywie szansę na zrzucenie kajdan niewoli, dążyło do wybuchu. Starsi, rozważni bądź zwichnięci wcześniejszymi niepowodzeniami, byli bardziej pragmatyczni. Ostatecznie jednak, jak się okazało, nie można było uniknąć konfliktu. Na ziemiach dzisiejszej środkowej i wschodniej Polski, a także na Kresach przez półtora roku żarzyła się wojna partyzancka.
Problemem powstania było bowiem to, że powstańcy, mimo ambitnych planów, nie osiągnęli żadnego znaczącego sukcesu. Nieco ponad 32 lata wcześniej, w 1830 roku, powstańcy listopadowi doprowadzili do wycofania się Rosjan z Warszawy i za granice Królestwa, odparli jedną próbę szturmu na stolicę i podjęli ofensywę – nieudaną, ale groźną. Tyle że wtedy Polacy dysponowali pewną autonomią i mieli własną armię (małą, ale dobrze wyszkoloną). W styczniu 1863 roku na karabiny i armaty ruszyli słabo uzbrojeni i przygotowani wojskowo ochotnicy, którzy najlepsze mieli na pewno chęci. Jak w cytowanej wyżej piosence. Mogłoby się wydawać, że po pierwszych kilku tygodniach ruchawka zostanie stłumiona. Okazało się jednak, że powstanie i sama idea narodowowyzwoleńcza wykazały się dużą żywotnością.
Na wiosnę walki rozgorzały na nowo. Zwykle jednak miały bardzo podobny przebieg. Oddział powstańczy (tzw. partia), złożony w większości ze szlacheckich ochotników, wkraczał z terytorium Austrii albo Prus lub zbierał się w danym powiecie, podejmował walkę i choć udało mu się zająć jakieś miasteczko, rozbić oddział wroga albo zdobyć pieniądze zaborcy, to kończył rozgoniony przez Rosjan. Zwykle się potem zbierał, łączył z innymi i cała „zabawa” zaczynała się od nowa. Niektórzy dowódcy mieli talent do walki partyzanckiej i trzymali się w polu przez miesiące, psując krew carskim zarządcom. W praktyce jednak trudno było osiągnąć przełom.
Sytuacji nie zmienił fakt, że do powstania, wywołanego przez radykalnych „Czerwonych”, dołączyli też bardziej umiarkowani „Biali”. Ci ostatni liczyli na pomoc z zagranicy dla Polaków, jednak Francuzi czy Brytyjczycy nie mogli pomóc z oddali, a sytuacja międzynarodowa nie zwiastowała żadnego przełomu. Nie pomogli liczni polscy oficerowie zawodowi z doświadczeniem w armii zaborczej, którzy często zdobywali szlify i wysokie stopnie tłumiąc podobne zrywy przeciw carowi na Kaukazie. Próby stworzenia bardziej zorganizowanego wojska, bez pieniędzy, bazy i wsparcia z zewnątrz, były skazane na klęskę.
Nie pomogło też przejęcie sterów walki przez gen. Romualda Traugutta – profesjonalistę oraz żarliwego patriotę. Jako dyktator powstania zebrał rozproszone siły wojskowe oraz podziemną administrację i kontynuował walkę. Niestety, w kwietniu 1864 roku został aresztowany i stracony wraz ze współpracownikami cztery miesiące później. Powstanie dobiła kwestia chłopska – mieszkańcy wsi, wciąż uwiązani zobowiązaniami pańszczyźnianymi, czekali na ofertę ze strony szlacheckiego powstania. Ta jednak przyszła ze strony cara, który nadał chłopom ziemię na własność i w znacznym stopniu uniezależnił ich od szlachty. Bez poparcia ludu, bez istotnego wojska i sprawnego przywódcy powstanie upadło z końcem 1864 roku – w styczniu następnego roku Rosjanie rozbili oddział ostatniego dowódcy, księdza Stanisława Brzóski.
Powstanie styczniowe było źle przygotowanym zrywem, wyrosłym z namiętności i patriotycznego optymizmu. Nie tylko nie wygrało, ale przyniosło kolejne klęski – Rosjanie odebrali Polakom resztki autonomii i rozpoczęli represje. Tysiące ludzi straciło życie, dziesiątki tysięcy zesłano na Syberię lub uwięziono. W szkołach rozpoczęto rusyfikację. Przez kolejne kilkadziesiąt lat dawne Królestwo, a teraz obecnie Kraj Przywiślański, cierpiało pod zaborczym butem.
Była też legenda, odświeżona przez konspirujących przeciwko caratowi, takich jak Józef Piłsudski, syn powstańca styczniowego. Był on obrońcą dobrego imienia zrywu, zwłaszcza po odzyskaniu niepodległości. Żyjących jeszcze weteranów otoczono opieką, stawiając ich jako wzorzec wychowawczy młodym pokoleniom. Na ich przykładzie wychowało się m.in. pokolenie AK-owców z czasów II wojny światowej.
Spór o sens i dziedzictwo zrywu trwa do dziś, bo jest to spór uniwersalny: czy liczy się gorące serce i wola, czy zimny rozum i pragmatyzm. Każda z postaw znajdzie swoich zwolenników i argumenty na poparcie.
Tomasz Leszkowicz