Jak co roku 1 września przypominamy sobie o tym, co wydarzyło się w 1939 roku – wybuchu II wojny światowej, lecących z nieba bombach, niepewności i chaosie. Niemiecki atak na Polskę na pewno był początkiem złożonych procesów i tragedii. Ale był też końcem czegoś, co trwało przez ponad dwadzieścia lat.
Refleksję o tym, co się kończyło, warto zacząć od oczywistego zdaje się twierdzenia, że nie wszędzie ów koniec miał miejsce w tym samym czasie. Dość przypomnieć, że o ile Wielka Brytania i Francja dołączyła do wojny już 3 września 1939 roku, to oprócz mobilizacji, zmiany pewnych obszarów życia i pojawienia się pewnych niedogodności, ich mieszkańcy nie odczuwali w większy sposób tego, że trwała wojna – nie było bowiem bombardowań, zniszczeń czy frontowych bitew, a walkę toczyli przede wszystkim marynarze na dalszych lub bliższych morzach. Wojna przyszła do aliantów zachodnich z całą siłą dopiero wiosną 1940 roku. Dla Amerykanów ten punkt następuje jeszcze później – w grudniu 1941 roku, po ataku na Pearl Harbor i dołączeniu do II wojny światowej (w której USA uczestniczyła do tej pory częściowo, jako wielki „arsenał demokracji”). Znowu, przejście w stan wojny oznaczał, że zmienią się przepisy regulujące życie, że będzie trzeba oszczędzać pewne surowce i produkty, w końcu zaś to, że mężowie, bracia, synowie i ojcowie trafią do armii i wyjadą na wojnę. W tym przypadku ta wojna była jednak o wiele dalej niż w Europie, nigdy nie pukając do amerykańskich drzwi z dużą siłą.
Możemy jednak patrzeć na wrzesień 1939 roku jako punkt przełomowy w czymś, co nazwiemy historią XX wieku – wraz z wybuchem wojny przechodzimy od myślenia o „starym świecie” do nowych wyzwań, konieczności i problemów. Realia zaś, które wyłaniają się z tego chaosu, nie mają już wiele wspólnego z tym, co było – mamy do czynienia z „nowym światem”, już powojennym. Jaki był więc ten świat kończący się umownego 1 września 1939 roku?
Na pewno znajdował się on pomiędzy – w końcu wszyscy uczyliśmy się w szkole, że o epoce tej mówimy jako o „dwudziestoleciu międzywojennym”. W chwili wybuchu II wojny światowej ludzie żyjący wówczas mogli tylko przeczuwać, jak straszna, okrutna i niszcząca ona będzie. W zdecydowanej części mogli jednak pamiętać, co oznacza Wielka Wojna, ponad dwadzieścia lat wcześniej przeżyli bowiem I wojnę światową. Był to pierwszy nowoczesny konflikt zbrojny, który objął nie tylko armie na polach bitew, ale całe państwa i społeczeństwa – dotykał on różnych dziedzin życia, podporządkowywał je sobie, odciskał na ludziach swój wpływ. Dla tych, którzy jako żołnierze znajdowali się na froncie, było to doświadczenie starcia się ze śmiercionośną machiną: karabinami maszynowymi, ciężką artylerią, gazami bojowymi, wojną w okopach, księżycowym krajobrazem zniszczonej „ziemi niczyjej” i ofensyw, które nie przynoszą żadnego przełomu. Dla cywili to zaś wspomnienie głodu wywołanego spowolnieniem handlu i produkcji oraz potrzebami frontu, to niepewność co do dalszego losu, to ucieczki i próby odnalezienia się w nowej sytuacji. Nic dziwnego, że w 1939 roku wielu ludzi nie chciało nowej wojny, pamiętając o tym, jak straszna była poprzednia.
Tutaj zresztą doświadczenie Polski, ale i innych państw Europy Środkowo-Wschodniej, różni się nieco od tego znanego na Zachodzie. Wielka Wojna przyniosła bowiem części narodów znajdujących się pod władzą imperiów upragnioną niepodległość. W polskiej pamięci okopy i głód zastąpili legioniści Piłsudskiego i ułani – choć tych drugich było wielokrotnie mniej niż tego pierwszego.
Jakby mało było traumy wojennej, dwudziestolecie okazało się też dostarczycielem innych traum. Najważniejszą z nich był kryzys gospodarczy. Pierwszy występował w latach tuż po wojnie, gdy inflacja, zmiany granic i koniec intratnych kontraktów zbrojeniowych doprowadziły do wstrząsu w sferze ekonomicznej, spotęgowanego jeszcze powrotem milionów zdemobilizowanych żołnierzy do życia cywilnego. W drugiej połowie lat dwudziestych kryzys ten udało się jakoś zażegnać, a gospodarka się rozwijała. Jak się jednak okazało – za bardzo. Jesienią 1929 roku doszło do krachu na giełdzie w Nowym Jorku, który okazał się początkiem Wielkiego Kryzysu, odczuwalnego do połowy lat trzydziestych. Globalizująca się gospodarka była wrażliwa na tego typu wstrząsy, bo kłopoty w centrach odczuwano na peryferiach: przemysł hamował, rolnictwo popadało w kłopoty, rosło bezrobocie. Szok miał charakter społeczny, doświadczenie było bowiem masowe.
Na kryzysie i powojennej frustracji wyrosły totalitaryzmy. Włoski faszyzm i niemiecki nazizm były odpowiedzią na frustrację i receptą na kryzys demokracji czy wręcz całej cywilizacji. Radziecki komunizm, zwłaszcza w stalinowskiej wersji, dawał obietnicę równie radykalnego skoku do przyszłości. O tym, że demokracja jest w odwrocie przekonywały się państwa, w których dochodziło do zamachów stanu bądź napięć wynikających z polaryzacji. Wymowne jest to, że do zniszczenia starego świata przyczynił się właśnie Hitler przy cichym wsparciu Stalina.
Oczywiście, to nie cały obraz dwudziestolecia. To także czas ogromnego rozwoju kultury, która stała się masowa. To zmiany cywilizacyjne i emancypacyjne, ale także rozszerzanie się tego, co nazywamy nowoczesnością. To dla państw takich jak Polska czas mozolnego, choć też częściowo skutecznego budowania swojej państwowości. Wszystko to skończyło się wraz z wybuchem wojny. My dziś zaś myślimy o tym z nostalgią, widząc w tym „stary dobry świat”.
Tomasz Leszkowicz