Lubimy podróże. Ale nie wszystkie. Wiele straciło ostatnio na uroku i podejrzewam, że nie tylko dla mnie. Zwykle oznaczają bowiem stres. Zwłaszcza, jeśli korzystamy z usług linii lotniczych...
Nie chodzi o to, że jest niewygodnie, narażeni jesteśmy na kontakt z niemiłą obsługą i mało komunikatywne towarzystwo w fotelu obok.
Mówię o godzinach odlotów... W momencie, kiedy po wielu przygodach staniemy wreszcie przed właściwą bramką prowadzącą do wnętrza samolotu, mija dla większości z nas kilka godzin. Marzeniem jest usiąść w fotelu, przymknąć oczy i szybko przebyć dzielącą nas od celu podróży odległość. Niestety, tu zwykle zaczynają się problemy.
Jest piątek. Popołudnie. Mam jak wół napisane na bilecie, że odlot jest o 6-tej. Dlatego z językiem na brodzie, ale cierpliwie, pokonuję od kilku godzin kolejne przeszkody. Urwać się z pracy, ominąć korki. Zaparkować. Odprawić się. Przejść przez kontrolę. Byle zdążyć, byle zdążyć...
W końcu wpadam do hali odlotów. Jest 5.45, a miejsce pod rękawem puste. Samolotu nie ma.
Podchodzę do przedstawiciela linii i grzecznie pytam, ile wynosi opóźnienie.
Kilka stuknięć w klawiaturę, uśmiech i tekst:
- Samolot odleci o wyznaczonym czasie.
- Ale...
- Nie posiadam informacji o opóźnieniu..
No dobra, czekam. Jest 5.55. Samolotu dalej nie ma.
Ludzie chodzą w kółko i zaczynają się denerwować.
Tuż przed 6-tą ruch na ekranie. Wyświetla się godz. 6.30. Podnoszę się z fotela w poczekalni i udaję w poszukiwaniu czegoś do picia lub jedzenia. Odchodząc rzucam groźne spojrzenie obsłudze stanowiska, która profesjonalnie wszystkich ignoruje.
Zjadam niewielki posiłek, bo w pośpiechu przed odlotem nie udało mi się tego zrobić. Oglądam wiadomości, z których jasno wynika, że pół świata kąpie się w deszczu, jedna czwarta tonie w powodziach lub skuta jest mrozem, reszta słoneczna, ale tam akurat nie lecimy. Są też miejsca, gdzie loty zostały wstrzymane ze względu na sytuację polityczną. Tam też nie planuję weekendu.
Jest 6.30. Z radością łapię podręczny bagaż, dokonuję przeglądu wymaganych dokumentów, czekam na zaproszenie na pokład.
Cisza. Wyglądam na zewnątrz. Miejsce przy rękawie puste.
W telewizorze ruch. Pojawia się informacja, że pasażerowie lotu numer taki, a taki, proszeni są o przemieszczenie się do bramki numer jakiś tam.
To oczywiście po drugiej stronie terminalu.
Wszystkie te informacje potwierdza przedstawicielka linii, która z uśmiechniętym smutkiem na twarzy przeprasza za niedogodności.
Po przybyciu na miejsce okazuje się, że właśnie wylądował tam samolot, który za chwilę poleci we właściwym dla mnie kierunku. Za chwilę, czyli o 8-mej. Oglądam bilet i upewniam się, że wszystko w porządku. Poza godziną, modelem samolotu, numerem bramki wszystko się zgadza. Razem ze mną robi to 200 innych osób, które galopem pokonały milę krętymi korytarzami.
Musimy jednak poczekać, bo pasażerowie przybyli do Chicago muszą najpierw opuścić pokład. Trwa to jakieś 30 minut, bo zawsze ktoś coś zgubi, zapomni, zaśpi lub chce lecieć dalej.
Potem jest szybkie sprzątanie. Niezbyt dokładne, bo i tak siadam na torebce po chipsach, a zamiast folderu reklamowego mam wypełnioną krzyżówkę i sudoku. Zanim usiądę, muszę jeszcze podporządkować się odpowiednim grupom, po raz sto szesnasty pokazać bilet, itd.
Siedzimy! Ale nigdzie nie lecimy. Pilot wychodzi z samolotu, obsługa ziewa.
Jest 8.15.
Zaczepiam przechodzącą między fotelami obsługę.
- O której odlot?
- Lada chwila.
Czekamy. Przejrzałem pozostawione przez poprzedniego pasażera gazety, odpisałem na kilka sms-ów. Wraca pilot i po chwili jego głos słychać z pokładowych głośników.
- Witam na pokładzie, wspólnie odbędziemy podróż. Musimy chwilę poczekać, bo ze względu na opóźnienie wypadliśmy z kolejki do startu. Dziękuję i życzę miłego lotu.
W tym momencie dociera do mnie, że to nie może być przypadek. To musi być planowe działanie. Może zmowa. Jakiś spisek. Nie wiem jeszcze, co ktoś zamierza w ten sposób osiągnąć, ale normalne to nie jest.
Tuż przed dziewiątą uradowana obsługa poleca po raz czwarty zapięcie pasów, wyłączenie urządzeń elektronicznych i wyprostowanie oparć foteli.
Ruszamy. Lot nie jest długi, trwa nieco ponad godzinę. Lotnisko nieduże, w związku z czym rękawów tylko kilka. Musimy czekać w kolejce do rozładunku. Oczywiście z powodu spóźnienia.
Gdy w końcu cała banda rozwścieczonych pasażerów wpada do terminalu jest po 11 w nocy. Połowa z nich nie załapała się na planowane połączenie. Kursuje połowa autobusów, taksówki mają podwójną taryfę. Do tego oczywiście pada deszcz. Podobno pogoda zmieniła się dosłownie godzinę wcześniej.
W wypożyczalni informują mnie, że w związku ze spóźnieniem zamówionego przeze mnie pojazdu już nie ma, ale jest dwa razy większy za podwójną stawkę. Tuż po północy zmęczony, wyczerpany, głodny i w złym humorze docieram na miejsce. Zdaję sobie sprawę, że gdybym podróżował własnym samochodem, byłbym na miejscu za godzinę, do tego posiadając własny środek transportu. Pierwszy telefon wykonuję do znajomych z przeprosinami, choć nie wiem za co. Zaplanowane spotkanie wieczorne przekładamy na następny dzień. Przez kolejne 12 godzin zbieram siły po podróży.
Weekend mija szybko, trzeba się zbierać w drogę. Nauczony doświadczeniem nie spieszę się, spokojnie pakuję i jadę na lotnisko. Słusznie. Wszystko wygląda podobnie, tylko załoga inna i samolot, inne też problemy.
Z 50-ciu godzin, jakie zajęła mi wycieczka ponad 12 to czekanie na samolot, siedzenie w nim, próby wydostania się na zewnątrz i oczekiwanie na bagaż. Lot w obydwie strony trwał w sumie nieco ponad 3 godziny. Dwie dotarcie na lotnisko i z lotniska do domu.
Krótki, miły wypad weekendowy? Odpowiem tak: !!#$@!!>
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.